Shared posts
Jak żyje się i pracuje na kontenerowcu? A właśnie tak.
Oto "Mayview Maersk" jeden z największych statków świata. Do dyspozycji oderwanej od bliskich załogi biblioteka, sala kinowa, siłownia, basen i nawet ogródek z grillem. Długie, ale warto przeczytać i zobaczyć.
BookRage #16: Adam Wiśniewski-Snerg!
Właśnie ruszył 16 pakiet BookRage, który ma szanse stać się jednym z rekordowych.
Wszystko przez bohatera – Adam Wiśniewski-Snerg – jeden z najważniejszych polskich autorów SF lat 70. i 80. Zginął śmiercią samobójczą w roku 1995 i choć fani z dawnych lat darzyli jego twórczość sentymentem, przez młodsze pokolenia był trochę zapomniany. Co ciekawe, Snerg miał być pierwowzorem postaci Sneera z „Limes Inferior” Janusza A. Zajdla.
Za dowolną kwotę kupimy wszystkie powieści Snerga wydane za jego życia:
- „Robot”(1973)
- „Według łotra” (1978)
- „Nagi cel” (1980)
- „Arka” (1989)
Płacąc więcej niż średnia (obecnie około 18 złotych), kupimy zbiór „Anioł przemocy i inne opowiadania”. O tytułowym opowiadaniu mówiono, że splagiatowali je bracia Wachowcy tworząc Matrixa…
Dodatkowo ze strony z darmowymi e-bookami BookRage pobrać można „Czasoprzestrzenie Snerga” - z rzeczonym opowiadaniem „Anioł przemocy” oraz z fragmentami wszystkich czterech powieści i „Teorią nadistot”, na której opierała się konstrukcja świata jego książek.
Co o Snergu pisał Maciej Parowski:
Pisarz nagradzany, tłumaczony, komentowany; a jednocześnie samotnik, rogata dusza, skłócony ze sobą i światem maksymalista, którego ciężkie doświadczenia dzieciństwa i trudny charakter skazywały na nieustanne rozczarowania. Fizyk-amator, filozofujący pisarz egzystencjalny spod znaku Kafki, opowiadał stale właściwie tę samą historię o jednostce badającej w skupieniu i trwodze naturę i granice absurdalnego świata, w który rzucił ją los. Podobnie jak dla Dicka (jak dla najlepszych), rekwizytornia dekoracji, chwytów, tematów i postaci SF (Obcy, robot, dylematy: naturalne-sztuczne, zaprogramowane-wybrane) była mu nie celem, lecz metodą do wyrzucenia z siebie dychawych problemów i nadania im artystycznego kształtu. Dlatego jego barwne i wyszukane opowieści są na pierwszy rzut oka nierozpoznawalne jako obsesyjne nawiązania do tego samego.
Sam chętnie wrócę do tych tekstów, pamiętam że w liceum kupiłem sobie „Robota” i próbowałem zrozumieć, ale było ciężko – to poziom skomplikowania dorównujący Dukajowi.
Tradycyjnie w momencie kupna pakietu wybieramy ile z naszej wpłaty trafi do spadkobierców autora, ile do twórców BookRage, a ile do Fundacji Nowoczesna Polska (prowadzącej m.in. Wolne Lektury).
Pakiet będzie aktywny przez dwa tygodnie, do 21 stycznia.
Czytaj dalej:
- BookRage rozdaje e-booki
- BookRage #14: Oblicza grozy – Brzezińska, Wiśniewski, Kain, Orbitowski, LeFanu
- BookRage 8 – stara polska SF: Boruń, Oramus, Zimniak, Parowski
- BookRage z okazji CopyCamp 2014: Doctorow, Parowski, Wiśniewski, Rychlewski, Filiciak
- BookRage 12: drugi pakiet Zajdla + możliwość dokupienia pierwszego!
- BookRage 10: Brzezińska, Kańtoch, Kres, Grabiński
Instytut Smithsona udostępnił 40 tys dzieł sztuki do wglądu online
Instytut Smithsona obiecał, że na początku 2015 roku otworzy wirtualną kolekcję dzieł sztuki. Wygląda na to, że obietnica zostanie spełniona, ponieważ nie tracą oni czasu. Dwie galerie – Freer i Sackler, udostępniły 40 tys dzieł sztuki do wglądu online, które można wykorzystać w niekomercyjnych celach. Niezależnie czy chcecie zdjęcie Egipskiego reliktu na projekt szkolny lub Japońskie malowidło do wykorzystania jako tapetę na telefon, to możecie bez obaw pobrać takowe z wirtualnej kolekcji dzieł.
Jest to świetna inicjatywa, aby zapoznać świat z tak wspaniałą kolekcją, która inaczej zamknięta byłaby pod kluczem.
Źródło i zdjęcia: engadget.com
The post Instytut Smithsona udostępnił 40 tys dzieł sztuki do wglądu online appeared first on WhatNext.pl.
Isaac Newton: Jak przyciąga kula? (1685)
Od czasów Galileusza wiadomo, że jabłko spada z jabłoni z przyspieszeniem g, zwanym przyspieszeniem ziemskim. Z tym samym przyspieszeniem spadają także wszystkie inne ciała (pomijamy opór powietrza).
Newton nie był pierwszym uczonym, który wpadł na pomysł, że ciężar jabłka to siła, z jaką jest ono przyciągane przez Ziemię i że ta sama siła odpowiada także za obserwowane ruchy Księżyca i planet. Siła taka powinna być odwrotnie proporcjonalna do kwadratu odległości – na co wskazywały znane fakty astronomii. Ale to Isaac Newton pierwszy ściśle wykazał, że trzy prawa Keplera ruchu planet będą spełnione, jeśli na planety działa ze strony Słońca siła tego rodzaju. Co więcej, w roku 1684 Newton wysunął przypuszczenie, że każda cząstka materii przyciąga każdą inną cząstkę z siłą proporcjonalną do mas obu cząstek i odwrotnie proporcjonalną do ich odległości. Oznacza to, że planety przyciągają Słońce (które także musi się poruszać), oraz przyciągają się nawzajem, a więc prawa Keplera są słuszne tylko w pierwszym przybliżeniu. Miało się okazać, że prawo grawitacji jest kluczem do rozwiązania najstarszego i najważniejszego problemu nauk ścisłych: problemu ruchu planet. Mechanika i właściwie cała fizyka powstały niejako przy okazji rozwiązywania tego starego problemu. Można powiedzieć, że nasza cywilizacja wzięła się z prób zrozumienia, jak poruszają się planety: połączenie precyzyjnych obserwacji z abstrakcyjną matematyką okazało się niezmiernie silnym narzędziem intelektualnym.
Prawo grawitacji rodziło jednak pewien problem szczegółowy. Planety są daleko od siebie, możemy je w praktyce uważać za punkty materialne. Jak jednak będzie wyglądało przyciąganie jabłka przez Ziemię? Jabłko jest bowiem przyciągane przez każdy kawałek Ziemi: swój wkład będą tu miały wszystkie części Ziemi, na rysunku zaznaczyliśmy trzy przykładowe kawałki naszego globu; należałoby jednak dodać wkłady od nieskończonej liczby takich małych kawałków. Nie możemy założyć, że Ziemia jest punktowa, gdy razem z jabłkiem jesteśmy na jej powierzchni.
Należy więc zbadać, jak przyciąga kula. Nasza planeta jest kulista (w pierwszym przybliżeniu), można też przypuszczać, że składa się z koncentrycznych powłok sferycznych o stałych gęstościach: wewnątrz najcięższe, a potem coraz lżejsze (przypominałoby to cebulę, gdyby cebula była kulista). Przyciąganie jabłka przez Ziemię jest więc sumą przyciągania przez każdą z tych warstw, na które należałoby rozbić Ziemię.
Jeśli potrafimy obliczyć, jak przyciąga powłoka sferyczna (o jednorodnej gęstości), to będziemy potrafili obliczyć przyciąganie całej Ziemi. Poniżej przedstawiamy dwa sposoby obliczenia tego przyciągania.
Pierwsze rozumowanie nie pochodzi od Newtona, jest raczej w duchu fizyki dziewiętnastowiecznej, która wprowadziła pojęcie pola: w każdym punkcie przestrzeni mamy do czynienia z polem grawitacyjnym. Natężenie tego pola to prostu przyspieszenie, z jakim spadałoby w tym miejscu ciało puszczone swobodnie.
Przypomnijmy pojęcie kąta bryłowego . Gdy na sferze o promieniu wybierzemy pewną powierzchnię o polu , a następnie połączymy środek sfery z brzegami naszej powierzchni, wytniemy kąt bryłowy równy
.
Powierzchnia może być dowolna, gdy weźmiemy całą powierzchnię sfery, kąt bryłowy wyniesie
Weźmy teraz pewną sferę oraz punkt materialny P (o masie ) położony wewnątrz niej. Obliczymy jakie jest średnie przyspieszenie grawitacyjne na powierzchni sfery (sfera jest czysto matematyczna).
Na powierzchni sfery obieramy jakiś mały element powierzchni o dowolnym kształcie i polu . Element ten odległy jest od P o . Zakreślając z punktu P kawałek powierzchni sferycznej o tym promieniu, otrzymamy małą powierzchnię o polu . Powierzchnia ta jest rzutem . Zgodnie z definicją kąta bryłowego, mamy
Przyspieszenie grawitacyjne pochodzące od punktu materialnego P będzie na naszym elemencie powierzchni sfery równe
G oznacza stałą grawitacyjną. Mnożąc oba ostatnie wyrażenia stronami, otrzymujemy
gdzie oznacza składową przyspieszenia zwróconą do środka naszej kuli. Przyjrzyjmy się równości
Po lewej stronie mamy kąt bryłowy widziany z P, po prawej przyspieszenie i dowolny element powierzchni naszej sfery. Możemy wyobrazić sobie, że całą sferę dzielimy na na bardzo wielką liczbę małych powierzchni i wszystkie te przyczynki sumujemy. Kąt bryłowy z lewej strony będzie równy :
Wyobraźmy sobie teraz, że mamy więcej takich punktów materialnych jak P. Dla każdego możemy napisać wyrażenie jak wyżej i wszystko to dodać: po lewej stronie powiększy się masa, po prawej dostaniemy sumę przyspieszeń grawitacyjnych od każdej masy z osobna, czyli całkowite przyspieszenie grawitacyjne:
Ostatnia równość jest słuszna dla dowolnego rozkładu masy wewnątrz sfery(*). Symbole oznaczają składową radialną (tzn. wzdłuż promienia) przyspieszenia grawitacyjnego. Zastosujmy to wyrażenie do powłoki kulistej koncentrycznej z naszą sferą i zawartej wewnątrz niej. Powłoka kulista musi przyciągać jednakowo w każdym punkcie sfery. Wartość przyspieszenia po prawej stronie jest więc stała i możemy napisać:
gdzie jest promieniem naszej sfery. Zatem przyspieszenie grawitacyjne dawane przez dowolną powłokę kulistą (jej promień jest nieistotny, musi być tylko zawarta wewnątrz naszej sfery) równe jest
mogliśmy opuścić prim, gdyż korzystamy z faktu, że przyspieszenie grawitacyjne powłoki kulistej musi być skierowane wzdłuż promienia, obliczana przez nas składowa to w tym przypadku całe przyspieszenie.
Przyspieszenie grawitacyjne jest więc takie, jakby cała masa powłoki skupiona była w środku geometrycznym. Zatem chcąc obliczyć przyspieszenie ziemskie na powierzchni globu, wystarczy do ostatniego wzoru wstawić masę i promień Ziemi. Fakt, że otrzymuje się prawidłowy wynik świadczy o tym, że rozkład mas wewnątrz Ziemi w dobrym przybliżeniu jest kulistosymetryczny.
(*) Uzyskaliśmy w zasadzie prawo Gaussa dla powierzchni sferycznej: strumień pola przez powierzchnię zamkniętą jest proporcjonalny do masy wewnątrz tej powierzchni. Należałoby jeszcze pokazać, że masy położone na zewnątrz nie mają wpływu na nasze wyrażenie.
A teraz rozumowanie Newtona. Prop. LXXI, Liber I, Principia 1687, s. 193: Cząstka położona na zewnątrz powłoki sferycznej przyciągana jest do środka tej sfery siłą odwrotnie proporcjonalną do kwadratu odległości tej cząstki od owego środka.
Dwa położenia cząstki względem sfery oznaczone są P oraz p. PL oraz PK są dwiema blisko położonymi prostymi, interesuje nas przyciąganie małego pasa powierzchni sfery położonego między prostymi IQ i HH’ zaznaczonymi na niebiesko (rysunki należałoby obrócić odpowiednio wokół PB pb). Na drugim rysunku punkt p położony jest w innej odległości, proste pl oraz pk wybieramy tak, żeby HK=hk oraz IL=il. Dalej wszystko już będzie łatwe. Z konstrukcji wynika, że SD=sd oraz SE=se. Ponieważ nasze proste PK i PL są bardzo blisko siebie, więc DF=SD-SE=sd-se=df (słuszne w granicy). Obliczamy teraz stosunek sił działających na p oraz P ze strony odpowiednich pasów naszej powłoki sferycznej. Każda z sił jest wprost proporcjonalna do pola powierzchni pasa (czyli masy), która z kolei proporcjonalna jest do iloczynu promienia IQ oraz długości łuku RH (analogicznie dla drugiego). Siła jest odwrotnie proporcjonalna do kwadratu odległości PI. Obliczamy tylko jej rzut na prostą PB, bo tylko ta składowa jest różna od zera, gdy dodamy przyczynki od różnych części danego pasa. Rzut taki otrzymamy, mnożąc siłę przez cosinus kąta PFS, czyli PF:PS. Stosunek sił wygląda więc następująco
Trójkąty prostokątne PRI oraz PDF są podobne, tak samo dla drugiego rysunku. Mamy stąd
W przedostatniej równości skorzystaliśmy z DF=df. W ostatniej korzystamy z podobieństwa małych trójkątów RHI oraz rhi. Kąty RHI oraz rhi są kątami między cięciwą a styczną do okręgu: dla jednakowych cięciw w jednakowych okręgach kąty te są równe.
Trójkąty prostokątne PIQ oraz PSE mają wspólny kąt ostry, są więc podobne. Tak samo będzie dla drugiego rysunku. Otrzymujemy zatem
W ostatniej równości korzystamy z SE=se.
Mnożymy teraz stronami dwa ostatnie równania, otrzymując
Mamy stąd
Podstawiając to wyrażenie do stosunku sił, otrzymamy ostatecznie
Sumując wkłady od poszczególnych pasków, na jakie możemy podzielić sferę, otrzymamy taką samą zależność również dla całkowitych sił przyciągania. W zasadzie, kiedy już mamy konstrukcję z rysunku, cała reszta jest trywialnym zastosowaniem podobieństw trójkątów. Niesamowity dowód. Podejrzewam, że Newton wymyślił tę konstrukcję i natychmiast zobaczył, że to już daje dowód, wystarczyło go tylko zapisać. D.T. Whiteside, który wiedział wszystko o matematyce Newtona, podkreślał, że twierdzenie to nie było szczególnie trudne z punktu widzenia autora Principiów, choć może nieco zaskakujące.
Oczywiście, pasy sferyczne muszą być nieskończenie cienkie i musi ich być nieskończenie wiele, aby to rozumowanie działało. Nie jest to wbrew staraniom Newtona typowa geometria starożytnych Greków (choć pewnie Archimedes zrozumiałby, o co chodzi). Naprawdę obliczamy tu pewną całkę, unikając mówienia o tym głośno.
Masz raka? Masz pecha. Albo nie.
WIELKIE OCZY
Na przestrzeni całej swojej reżyserskiej kariery Tim Burton proponował nam kolejne fantasmagorie. Abstrahując od jakości poszczególnych filmów jest to twórca o prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalnym stylu. Jego charakteru pisma nie pomylisz z żadnym innym. Burton to fantasta uciekający w swoich produkcjach we własną wyobraźnię. To dorosłe dziecko uwielbiające taplać się w scenograficznym przepychu i gotyckim klimacie. Burton jest estetą zainteresowanym przede wszystkim stroną wizualną filmów, dlatego tak chętnie współpracuje z Johnnym Deppem, który z radością zakłada na siebie kolejne maski. Dzięki temu może ukryć coraz słabszy aktorski warsztat, a Burtonowi i tak głównie zależy na tym, by był częścią ekstrawaganckiego tła. Bo autora Batmana zazwyczaj nie interesuje osobowość bohaterów – oni są tylko pretekstem do tego, by reżyser mógł nas przeprowadzić przez wykreowany w swojej głowie świat. Zazwyczaj to kino puste i efekciarskie. Mam problem z twórczością Tima Burtona, zbyt często jestem nią rozczarowany.
Nie wątpię jednak, że ten twórca zapisał się już w historii. Tworzy kino osobne, nawet własny podgatunek – to rzadko spotykane osiągnięcie w ramach hollywoodzkiego systemu produkcji. Reżyser Edwarda Nożycorękiego wywalczył sobie silną pozycję. Ja jednak niechętnie wracam do jego imaginarium – zazwyczaj wyłącznie z czysto kronikarskich pobudek. Wreszcie doczekałem momentu gdy sam Burton zdecydował się zmienić i zrobić coś nowego. Może nie zatrzasnął brutalnie drzwi do swojego Świata, ale wyraźnie je przymknął. Wyszedł na tym znakomicie.
Wielkie oczy niepozbawione są burtonowskiej kreacyjności. Tym razem jednak tylko uzupełnia ona pierwszorzędny, psychologicznie wiarygodny, małżeński dramat. To najlepszy film Tima Burtona od premiery Eda Wooda w 1994 roku. Z tym tytułem łączy go nie tylko fakt, że oba są filmami biograficznymi. Kręcąc je reżyser starał się, w miarę możliwości, stąpać po ziemi trzymając swoją wyobraźnię na wodzy. Najważniejsze jest to, że za scenariusze do obu tytułów odpowiadają współpracujący ze sobą scenarzyści – Scott Alexander i Larry Karaszewski (są autorami jeszcze między innymi Skandalisty Larry’ego Flinta i Człowieka z księżyca). Duet ten pisze wnikliwe i niebanalne biografie: łączące nieproste portrety psychologiczne postaci z uważną obserwacją ówczesnej sytuacji społecznej. To biografie jakich kino potrzebuje. Ich scenariusze pozwalają aktorom stworzyć kreacje, z którymi często są później utożsamiani, które przynoszą im branżowe nagrody oraz uznanie krytyki.
Nie inaczej jest w przypadku Wielkich oczu. Margaret Ulbrich (Amy Adams) jest rozwódką. Poznajemy ją niedługo po tym jak rozstaje się z mężem, teraz jeździ z kilkuletnią córeczką (Delaney Raye) po Ameryce poszukując pracy. W końcu trafia do San Francisco, gdzie zostaje zatrudniona w fabryce mebli. Lata 50. w USA nie były łatwe dla kobiet, które były całkowicie podporządkowane mężczyznom. To oni byli jedynymi żywicielami domu, głowami rodziny i przywódcami. Kobiety miały prasować, myć naczynia, opiekować się dziećmi, ładnie wyglądać i ładnie pachnieć. Być do towarzystwa, nigdy nie decydować. Globalne feministyczne ruchy swój początek będą miały dopiero w następnej dekadzie. Powojenne Stany Zjednoczone na płaszczyźnie politycznej zżerane były od środka przez obłąkany antykomunistyczny maccartyzm, a w sferze obyczajowej nierówność płci była obowiązującą normą. Margaret nie mogła więc liczyć na żadne wymierne wsparcie.
Karaszewski, Alexander i Burton przed właściwym zawiązaniem akcji lokują główną bohaterkę na społecznej drabince. W Wielkich oczach reżyser Powrotu Batmana bezkompromisowo rozlicza się z tamtym niechlubnym okresem amerykańskiej historii i również manifestuje swoje poglądy polityczne. Tim Burton do tej pory nie nakręcił filmu w aż takim stopniu zaangażowanego ideologicznie. I na tej płaszczyźnie wyczuwalna jest reżyserska pasja. Burton kpi z kapitalizmu potrafiącego zmienić człowieka w monstrum. Chciwość, którą utożsamia Walter Keane (Christoph Waltz) łamie mu kręgosłup moralny. Keane w interpretacji Waltza to postać wyciągnięta z kreskówki, groteskowa i krzykliwa, a aktor czasami osiąga nawet poziom autoparodii. Jego rola na pewno może drażnić i męczyć przez ekspresyjność mimiki i dosadność gestów. Wydaje mi się jednak, że odnajduje się on w tym świecie. Kilka przesadnie zagranych scen przeplata momentami wybitnymi, nadającymi filmowi lekkość i humor – pełnymi energii i emocji. Postać Waltza często wydaje się być wręcz sztuczna – jakby pochodziła z innego filmowego świata. Taki też jest odgrywany przez niego bohater, który nieustanne kreuje się, udaje i przybiera maski. Aktor chwilami zagrywa się na śmierć. Burton pozwolił Waltzowi bawić się to rolą. To była dobra decyzja. Obaj wygrali.
Twórcy stawiają zagubioną Margaret – początkującą malarkę sprzedającą w weekendy portrety swojej córki – na z góry straconej pozycji. Mimo nieanonimowego i unikatowego stylu nie ma szans, jako przedstawicielka płci pięknej, przebić się na rynku. Malarstwo to dziedzina sztuki przynależna mężczyznom: oni tworzą jego historię, oni płacą za obrazy, oni je oceniają. Margaret poznaje hobbistycznego malarza Waltera Keane’a sprzedającego swoje prace stoisko obok. Keane jest również pośrednikiem przy sprzedaży nieruchomości – na brak pieniędzy nie narzeka, ma jednak ambicję zostać artystą. Oboje szybko się w sobie zakochują, odnajdują wspólny język, oboje są sobie potrzebni: Margaret przyjmuje jego nazwisko. Teraz będzie mogła utrzymać córkę, a Walter dzięki obrazom żony zacznie na sztuce zarabiać.
Walter nie tylko jest doskonałym biznesmenem i PR’owcem, to również koniunkturalista i oszust. Od samego początku zaczyna przypisywać sobie autorstwo sprzedawanych za spore pieniądze dzieł żony. Na obrazach widnieje podpis „KEANE” – nikt nie ma wątpliwości, że podpisane są one męską ręką. Gdy Walter otwiera galerie, odbiera czeki za kolejne płótna i sprzedaje mediom swój wizerunek artysty-pioniera, Margaret siedzi zamknięta w pracowni pracując na sukces męża.
Konflikt między obiema stronami ma solidne emocjonalne fundamenty. Burton konsekwentnie przesuwa granicę uległości Margaret. Na ile ona się jeszcze zgodzi? Co jeszcze pozwoli sobie odebrać? Reżyser testuje naszą cierpliwością ponieważ malarka jest coraz bardziej upokarzana. Nie prowokuje to z jej strony żadnego buntu czy sprzeciwu . Ulega i zgadza się na autorytarnie wprowadzony przez jej męża układ. Amy Adams brawurowo odgrywa rodzącą się w niej frustrację i rozczarowanie. Długo ukrywa to przed otoczeniem – nawet własną córką. Sama wręcz stara się siebie przekonać, że „to tak musi wyglądać”. Jej Margaret Keane jest wewnętrznie złożona i pełna subtelności. Pod względem charakterologicznym Margaret to postać biegunowo inna od Waltera – delikatna i przestraszona. Dzięki temu ekran aż iskrzy, gdy w końcu słyszymy pierwsze kłótnie spowodowane konfliktem interesów.
Tim Burton wrócił do bardzo wysokiej formy. W Wielkich oczach mierzy się z poważną problematyką i zadaje istotne pytania: o istotę twórczości, o status sztuki, o rolę jaką ma pełnić krytyka. Ma za sobą dwójkę aktorów w szczytowym momencie karier, którzy nadają ton współczesnemu kinu oraz wybornych scenarzystów od lat mierzących się w swoich tekstach z amerykańską historią. Jest jeszcze multum intrygujących obrazów z dziećmi o wielkich, szeroko otwartych oczach. Warto się im przyjrzeć, bowiem można je utożsamiać z nową perspektywą jaką przyjął reżyser. Tim Burton nareszcie spojrzał na świat inaczej. Bardzo bym nie chciał, by jeszcze kiedykolwiek zmrużył powieki.
Kasłać czy kaszleć?
Richard Dawkins i Neil deGrasse Tyson - The Poetry of Science
Profesor biologii i profesor astrofizyki rozmawiają o współczesnej nauce.
Fairy Demographics
Fairy Demographics
How many fairies would fly around, if each fairy is born from the first laugh of a child and fairies were immortal?
—Mira Kühn, Germany
"There are always a lot of young ones," explained Wendy, who was now quite an authority, "because you see when a new baby laughs for the first time a new fairy is born, and as there are always new babies there are always new fairies. They live in nests on the tops of trees; and the mauve ones are boys and the white ones are girls, and the blue ones are just little sillies who are not sure what they are."
—Peter Pan
Interestingly, fairies in the Peter Pan mythology definitely don't live forever. At the end of the book, Peter comes to visit Wendy a year after their adventures. Wendy asks about Tinker Bell, and Peter says he can't remember her and assumes she's died, and Wendy observes that fairies don't live very long.[1]When she expressed a doubtful hope that Tinker Bell would be glad to see her he said, "Who is Tinker Bell?"
"O Peter," she said, shocked; but even when she explained he could not remember.
"There are such a lot of them," he said. "I expect she is no more."
I expect he was right, for fairies don't live long, but they are so little that a short time seems a good while to them. This suggests that at any given time, there are probably be far fewer fairies than humans in the Peter Pan universe, since they have the same birth rate and shorter lifespans.
But Mira's scenario assumes immortal fairies, so let's talk about immortal fairy demographics.
A fairy is created by every[2]Approximately, anyway, but we'll round up by assuming that all babies laugh. newborn baby. The total number of humans who have ever lived is somewhere around 100-120 billion,[3]There are various groups who have estimated this, and they all tend to come up with a number around in this range. If you take a set of estimates for ancient human population (Wikipedia has a table of them) and assume a birth rate near the biological maximum before the 20th century (35 to 45 births per 1,000, according to this paper), you can derive a similar number yourself. meaning 100-120 billion fairies have been created.
How much do all those fairies weigh? Tinker Bell, the main fairy from the Peter Pan universe, seems to be a little under six inches tall. In a scene in Hook, Tinker Bell (played by the 5 foot 9 inch Julia Roberts) fits comfortably in a 1/12 scale dollhouse, suggesting a height of 5.75 inches. As another data point, the statue of Tinker Bell at Madam Tussaud's wax museum is 5.5 inches. This suggests that fairies in Peter Pan are pretty close to 1/12th scale.
If fairies are 1/12th the size of humans, then they weigh \( \left( \tfrac{1}{12\text{th}}\right) ^3=\tfrac{1}{1728\text{th}} \) as much as us, which means Julia Roberts's Tinker Bell is probably around 35 grams.[4](two mice) As of 2015, total fairy biomass would be about 4 million tons. That's less than humans or horses, and probably comparable to the total mass of all humpback whales.[5]Fairies also probably outweigh wild birds.
At these numbers, fairies would be a minor piece of the ecosystem, although possibly a pretty annoying one.
But it wasn't always the case. In the early days of our species, our high birth rates (and death rates) plus our low population mean that we would have accumulated fairies quickly. The exact numbers depend on when the modern human (fairy-generating) species developed, but by the time the last ice age was over, the accumulated fairies could have outweighed our tiny living human population 10 to 1.
Once our population started growing following the agricultural revolution, we would have quickly outstripped fairies in terms of weight. In 2015, fairy biomass would be down to about 1.2% of human biomass, and by the mid-21st-century, they'd bottom out at less than 1%.
But as long as humans keep reproducing, the fairy population would keep growing. If we assume the human population will level off at around 9 billion partway through this century, then the share of mass occupied by fairies would continue rising steadily.
If our population stays at a stable 9 billion indefinitely, by 2100, they'll be back above 1% of human biomass, and they'll reach 2% by the year 3000. In the year 100,000, if our species is somehow still around, they'll outweigh us.
This makes things interesting. Let's assume fairies need to eat. If fairies weigh about as much as us, they'd presumably be consuming a similar share of food and water. So even if the Earth can support 400 million tons of human, it may not be able to support 400 million tons of human and another 400 million tons of fairy. This suggests that, sometime in the next hundred millennia, the growing fairy population would start to crowd out the human population.
But if fairies crowd out humans, that would in turn reduce the growth rate of the fairies, slowing down the replacement process. The end result (in this idealized model) would be that the fairy population growth would taper off as the human population declined. The situation would never quite reach a stable equilibrium, because every 1,728 human births would create one human's weight in fairies, reducing the Earth's total human carrying capacity by 1. But since the rate of fairy creation would slow down as the human population shrank, the process would stretch out for a very long time.
This odd situation would only exist because fairies—in Mira's scenario—are immortal. The scenario would change dramatically if we introduced a fairy death rate. Perhaps fairies don't age or experience natural deaths, but can still die from other causes.
What would kill the fairies? Who knows.[6]J. M. Barrie introduces a fairy-killing mechanism in Peter Pan; any time anyone says "I don't believe in fairies", a random fairy dies. In a world of immortal fairies, this could serve as an effective feedback. If no one has heard of fairies, no one will say they don't believe in them, and their population will grow. As fairies start to be common enough to be noticed, people will have a reason to say they don't believe in them, and their population will drop.
Eventually, civilization would start documenting the existence of fairies, and then no one would have any reason to disbelieve their existence, and the feedback loop would break down. But ecosystems aren't static. If you mess with one part, the other parts change in response. Fairies could become the dominant species, but the system they learned to dominate wouldn't be there forever.
If fairies represent most of the biomass in the ecosystem, eventually, given enough time ...
... something will learn to eat them.
Świadomość jako stan materii
Oficjalny blog repozytorium preprintów ArXiv wskazał jako najlepszy swój wpis roku 2014 tekst o świadomości jako stanie materii: Why Physicists Are Saying Consciousness Is A State Of Matter, Like a Solid, A Liquid Or A Gas. Przeczytałem to kilka miesięcy temu i planowałem zrobić o tym (dłuższą) notkę, ale czas płynie, a ja na razie nie mogę się zabrać, więc w zamian ta krótka zajawka.
Foto: Henry Bucklow, użyte i udostępnione na licencji CC BY-NC-SA 2.0.
Wpis na blogu arXiv to popularyzacja treści pracy Maxa Tegmarka z MIT Consciousness as a State of Matter. Ujmując rzecz w skrócie: autor postuluje, że to co nazywamy świadomością można ująć jako odmienny stan materii, nazywany przez niego perceptronium, który wykazuje specyficzne własności związane z przetwarzaniem, przechowywaniem i integracją informacji, które odróżniają go w tym względzie od zachowania zwykłych ciał gazowych, stałych czy płynnych.
Na pierwszy rzut oka może to brzmieć jak żart i szczerze mówiąc tak bym to potraktował, gdyby nie to, że za pracą tą stoi właśnie Max Tegmark, który raczej nie jest pierwszym lepszym oszołomionym szarlatanem. Z drugiej strony, mieliśmy już przełomy w rozumieniu świadomości oferowane przez fizyków, które koniec końców nie przyczyniły się w istotny sposób do rozumienia świadomości.
Z drugiej strony, tym co wyróżnia podejście Tegmarka jest fakt, że swoje fizyczne domniemania wywiódł z koncepcji stworzonych przez neurouczonego Giulio Tononiego. Tonioni zaproponował by uznać, że systemy świadome muszą z jednej strony być zdolne do przechowywania i przetwarzania znacznych ilości informacji, z drugiej charakteryzować się stopniem integracji, który czyni je swoiście niepodzielnymi, tak, że świadomości nie można rozbić na części składowe.
Wychodząc od tego założenia Tegmark przedstawił pewną matematyczną formalizację opisującą ogólne własności świadomości. Owa formalizacja doprowadziła go właśnie do wniosku, że fizyczna charakterystyka świadomości czyni je specyficzną własnością materii o znamionach odrębnego stanu tejże. Nie mam ani czasu, ani dostatecznych kompetencji, by wnikać w to głębiej – jeśli koncepcja was zaintrygowała, odsyłam do pierwszego linku w tej notce po więcej szczegółów.
Słowem dopełnienia: na tyle na ile się zorientowałem, praca Tegmarka spotkała się z pewną niemałą dozą sceptycyzmu, ale i autentycznego zainteresowania. Warto zerknąć tu, tu i tu.
Mój blog ma fanpage.
Po wyprawie przez Iran - lista sprzętu i jego krótkie recenzje. To pierwszy arty...
Sprzęt na przejście Zagrosu | Łukasz Supergan - podróże, góry, fotografia
www.lukaszsupergan.com
Bagaż na pustynną wędrówkę. Podsumowanie sprzętowe przejścia irańskich gór Zagros.
Murder on the Orient Express (1974) 1080p
Impregnacja / czyszczenie Nubuku [669]
@ despero_27
Olej terpentyne. Jak juz, to kulturalnie - kup mydlo do skor Saphir i tym umyj skore. A tak w ogole, to ja bym olal to mycie i od razu pojechal HP Oil i na to np. Tarrago Tucan, lub...
HOBBIT – redakcyjne podsumowanie
Przeczytaj recenzję Karola Barzowskiego.
Przeczytaj recenzję Filipa Jalowskiego.
Rafał Oświeciński
„Bitwa Pięciu Armii” nie rozczarowuje. Jest dokładnie taka, jakiej się spodziewałem: spektakularna, głośna, łatwa. Takie były dotychczasowe odsłony „Hobbita”, więc o zaskoczeniu nie może być mowy. Oceniam ją na 6-/10. Największy kłopot jest w tym, że brak rozczarowania co do ostatniej odsłony jest tożsamy z rozczarowaniem całym projektem Petera Jacksona. Cała ta historia jest niemiłosiernie efekciarska i stargetowana na widza zdecydowanie młodszego niż w przypadku „Władcy Pierścieni”. I ten fakt implikuje taką a nie inną dynamikę, sposób zarysowania postaci, metodę podziału na dobrych i złych, prezentację tego, co w tych historiach najefektowniejsze. Nie byłoby w tym nic zdrożnego, bo takie czasy i tacy widzowie, a i dodatkowo pozytywny jest fakt, że jest to jednak powrót do Śródziemia, po którym po raz kolejny oprowadza Peter Jackson i jego grupa nowozelandzkich zapaleńców. Ten świat nie ma już tego ducha LOTRa – być może zawiniła ta feeria efektów specjalnych użytych w każdym niemalże kadrze, ta sztuczność, ten rozciągnięty do granic możliwości scenariusz z wieloma pretekstowymi scenami akcji – tyle kunsztownymi, co pustymi, udającymi prostą grę komputerową.
Dla porównania włączcie sobie „Władcę”, na 10 minut, w dowolnym momencie – to doskonale wyważone kino, pełne znakomicie zarysowanych postaci, z których każda pełni bardzo ważną rolę. No i wypełnione całą masą cudownych, niezapomnianych scen, ujęć, pomysłów trwających od kilku sekund do kilku minut, które można by wymieniać i wymieniać. „Hobbity” tego nie mają. Co prawda „Niezwykła podróż” zbliżyła się do klimatu „Drużyny Pierścienia” przez długi pobyt w Shire, ale im dalej w las, tym gorzej. Zbyt cool, by poczuć magię. Czasem głupkowato, czasem żenująco, a najczęściej obojętnie. Fakt, kilka ujęć jest boskich, ale z nich złożyć można 15-minutową krótkometrażówkę. Od początku obawiałem się, że Jackson pójdzie w ślady George’a Lucasa, który również powrócił do świata, który wyniósł go na szczyt. Obawy niestety się potwierdziły, a „Hobbity” dla filmowego Śródziemia zrobiły to, co Epizody 1-3. Czyli nie ma wstydu pod względem zarobionej kasy i spektakularności, jednak jakościowo to już nie to. Nie twierdzę, że moje fanbojstwo dotyczące „Władcy Pierścieni”nie gra tu ważnej roli – być może tak jest, że wielbi się to, na co zerka się z największym sentymentem. Prawdopodobnie ponowne wejście do tej samej rzeki nie zachwyca tak bardzo. Choć z drugiej strony siebie samego podejrzewałbym już raczej o bezkrytycyzm niż o duże rozczarowanie. A jest na opak.
Oddajmy jednak cesarzowi co cesarskie – Martin Freeman to najlepszy z niziołków. Świetny w każdym momencie. To jedyne, w czym „Hobbity” są lepsze od LOTRa.
Ewelina Świeca
„Hobbit” dla całkowitego laika. Daleko mi do fanklubu Tolkiena i wszystkiego, co z nim związane. Niemniej jednak, gdzieś kiedyś pojawiła się chęć poznania, a przynajmniej próby poznania fenomenu literatury tego pisarza, a co z tym się wiąże, filmów na podstawie jego książek. I w przypadku „Hobbita”, gdybym musiała wybierać, co wolę: filmową wersję-wizję Jacksona czy literacki pierwowzór, to wybrałabym książkę Tolkiena. Bardziej przemawia o mnie powieść-baśń, która wabi uroczą prostotą i jest, co najważniejsze, spójna: elementy składowe są wyważone, czujemy klimat przedstawianego świata, doskonale go sobie wyobrażamy, wszystko się w nim składa i wyjaśnia, akcja jest w dobrym tempie, opisy otoczenia i postaci nie zanudzają, a wszystkiemu towarzyszy humor. Przyjemnie jest czasami cofnąć się w czasie i przeczytać dobrą dziecięcą książkę.
Preferowanie książki nie oznacza jednocześnie „skreślenia” filmowej trylogii Jacksona, tak innej od powieści. Nie ulega wątpliwości, że to kino niebagatelne, które warto zobaczyć, a już na pewno spróbować się z nim zmierzyć. Czy to w wersji 2D, czy bardziej widowiskowej 3D, w obu wypadkach będzie to doświadczenie najwyższych możliwości kinowej produkcji. Czy obejrzałabym drugi raz trylogię „Hobbita” lub którąś z jej części? Raczej nie. A przynajmniej na razie nie. Ale nie jest mi na pewno szkoda czasu poświęconego na pierwszy seans i zobaczenie świata Tolkiena w wydaniu Jacksona.
Różnice między filmem i książką łatwo wyłapać, co dodano, co ujęto, co rozciągnięto, co zmodyfikowano. Można spróbować grubą kreską oddzielić książkę i film, nie porównywać. Jednak jest to trudne, a wręcz niemożliwe, jak już się przeczyta pierwowzór. Porównujemy chcąc nie chcąc, zastanawiając się, co i gdzie wyszło lepiej, a co gorzej. Ale bez względu na fakt lektury czy też jej brak, „Bitwa pięciu armii” Jacksona wydaje mi się za poważna i za straszna jak dla dzieci, a jednocześnie zbyt infantylna i pusta jak dla dorosłych – można patrzeć na fantastyczną krainę oraz postacie, a wraz z nimi szykować się do walki, jednak zaczyna się to dłużyć i nudzić. Wszystkie wątki – przemiany bohatera, miłości, zbiera się do bitwy, przyjaźni – poprowadzone są w najprostszy, powierzchowny i oczywisty sposób, co w przypadku dzieci się sprawdzi, a starszych znudzi.
Zauważalne jest (co wynika z porównania z książką), że historia jest zdecydowanie poważniejsza, twórcy uciekli od lekkości towarzyszącej książce Tolkiena. Ostateczne starcie to poważna sprawa, żarty na bok. Nawet Bilbo poważnieje. Nie mogłam się przekonać, do sceny-zwrotu akcji, gdy wsparcie dwunastu krasnoludów niemalże ratuje całą bitwę. Gdyby ich było ze stu albo gdyby posiadali jakieś zdolności godne czarodzieja… Będzie to oczywistością, ale niewykluczone, że totalnemu laikowi taka informacja może się jednak przydać: nie ma sensu wybierać się na ostatnią część „Hobbita” bez obejrzenia dwóch poprzednich części. Inaczej zostaniemy wrzuceni w środek historii, co, rzecz jasna, skutkuje niezrozumieniem jej, niewyłapaniem sensu podróży Bilba już od samego początku seansu.
Na koniec warto docenić obsadę aktorską, a dyskusji nie podlega, że Martin Freeman jest idealnym Bilbo Bagginsem. Nie da się nie lubić tej postaci i jej nie kibicować. Na wymienienie zasługuje też Richard Armitage w roli króla krasnoludów, Thorina, całkowite przeciwieństwo uroczego Hobbita, jednak równie skupiająca na sobie naszą uwagę postać.
Jakub Piwoński
Gdy dowiedziałem się o planach ekranizacji „Hobbita”, zagościły we mnie ambiwalentne uczucia. Bo z jednej strony obnażona została pazerność twórców, w imię zysku rozciągających skromną powieść do rozmiarów trylogii, z drugiej jednak, jako sympatyk tolkienoweskiego uniwersum, trudno mi było nie cieszyć się z możliwości ponownego wkroczenia do Śródziemia, tym bardziej, że projekt ten trafił w jedyne, właściwe ręce. I pewnie wielu z was miało podobnie.
Po premierze części trzeciej można pozwolić sobie na pewne podsumowanie. Nie ulega wątpliwości, że „Hobbit” stawiany w szrankach z „Władcą Pierścieni” zawsze będzie na przegranej pozycji. To zwyczajnie nie ta waga. Ekranowych przygód Bilbo Baginsa nie można jednak deprecjonować. Rozmachem, mierzonym w każdym aspekcie, dorównują swemu duchowemu poprzednikowi. Zachowany został także klimat dobrze znanego nam świata, a narracja poprowadzona została w sposób płynny i interesujący – a był to aspekt, który budził moją największą obawę. W umiejętny sposób powróciły także znane nam dobrze postacie, przynosząc ze sobą liczne nawiązania do dalszych losów jedynego pierścienia. Na czym polega więc największy problem tej trylogii? Otóż na tym, że widz jest już obyty z estetyką, która w swoim czasie zrobiła na wszystkich piorunujące wrażenie. Ale godząc się z tym, seans każdej części przynosi nie małą przyjemność. Ja najlepiej bawiłem się przy „Pustkowiach Smauga”, głównie ze względu na fenomenalną, filmową smoczą kreację. Co zaś się tyczy części trzeciej: gorzej wypada jako finał, ale lepiej jako prolog. Korzystne jest bowiem dla „Hobbita” to, że zapowiada coś większego od siebie i nie próbuje z tym walczyć.
Maciej Niedźwiedzki
Nie przeszkadza mi fakt, że Peter Jackson zdecydował się z krótkiej książki zrobić trylogię. Nie przeszkadza mi również to, że ingerował w jej fabułę, dodając nowe wątki, wprowadzając nowych bohaterów. Nie podchodzę konserwatywnie do twórczości Tolkiena, nie traktuje jego tekstów za świętość. Przestawianie przecinków, słów i akapitów kompletnie mi nie przeszkadza. Jeśli pomoże to stworzyć film dobry to niech filmowcy odrą książkę ze wszystkiego pozostawiając tylko jej tytuł. Słowo „adaptacja” ma bardzo szeroki zasięg i nie wiadomo gdzie ono ma granice, nie wiadomo też gdzie powinno mieć.
W ”Bitwie Pięciu Armii” i poprzednich dwóch częściach przeszkadza mi to, że Jackson nie potrafił się zdecydować czy z drobnej dziecięcej książki robi epopeje, czy przekłada ją wiernie i sztucznie rozwleka, tak by nabrała tylko właściwego metrażu. Do czasu „Pustkowia Smauga” ciągle się wahałem, ale „Bitwa Pięciu Armii” rozwiewa moje wątpliwości. Jackson uwielbia Śródziemie i nie chce się z nim rozstać. W ostatniej części nie interesują już go nawet same konflikty między postaciami, wątki czy fabuła. Lekko zarysowane kluczowe momenty są całkowicie pretekstowe dla wojennego spektaklu, ognia, rzezi orków i coraz to bardziej wymyślnych choreografii pojedynków. I tym właśnie Jackson wypchał po brzegi „Bitwę Pięciu Armii”. Nie miał wiele więcej do zaoferowania, bo nie pozwalał mu na to ubogi scenariusz. Szkoda więc z kilku powodów. Szkoda, że Jackson nie zdecydował się tak zmienić tolkienowskiego „Hobbita”, by był to materiał na trzy bogate fabularnie filmy. Szkoda, że „Bitwa Pięciu Armii” unaocznia głównie marketingowe motywacje tworzenia trylogii. Szkoda w końcu, że z tej ekranizacji zrezygnował Guillermo del Toro. Wtedy „Hobbit” mógłby „Władcę Pierścieni” przeskoczyć. A tak już na zawsze pozostanie w jego cieniu. 5/10
Miłosz Drewniak
Hobbita oglądałem jak zawsze – w 2D. Może właśnie dlatego wkurzały mnie plastikowe efekty specjalne, wykreowane z myślą o widzach „trójwymiarowych”? Chciałbym w to wierzyć. Niestety, zwolennicy seansów 3D również narzekają na barokowy przepych, związany z nowoczesną technologią CGI.
Najwyraźniej widać ten przesyt, oczywiście, w scenach batalistycznych. Efekciarskie pomysły z poprzednich części w Bitwie Pięciu Armii osiągają dno. Legolas biegnie po walącym się moście, albo, niczym wypstrykany John McClane, rozwala wieżę za pomocą trolla, a orka za pomocą wieży, gdy brakuje mu strzał; Thranduil zawstydza samego Longinusa Podbipiętę, gdy na porożu jego łosia/jelenia/renifera zawisa sześciu orków! – to tylko niektóre obrazki, które na kinowej sali wywołały salwy śmiechu i zbiorowy face palm.
Peter Jackson nie uniósł tytułowej bitwy. Nielogiczny i chaotyczny montaż nie pozwala zorientować się w jej przebiegu. Nie wiemy, kto w danej chwili „wygrywa”, kto napiera, skąd nadchodzą posiłki i czy w ogóle nadchodzą, a jak już nadejdą, to zostają rozniesione przez garstkę krasnoludów… Nie ma w całej potyczce krzty dramatyzmu. Jeżeli nawet ktoś poczuje wagę epickich wydarzeń, szlag trafi wszystko, gdy reżyser zaserwuje nam scenę z Gandalfem i nabijaniem fajki, która, nawiasem mówiąc, świetnie nadaje się na trailer Bitwy Pięciu Armii.
Rażącym mankamentem filmu są koszmarnie tandetne dialogi i płaska psychologia postaci. Chyba mogę jeszcze zdzierżyć to, że Thorin wyszedł ze „smoczej choroby”, po tym jak przemyślał swoje zachowanie, a jego mroczne alter ego pochłonęła gęsta zupa, ale mowy końcowej w jego wykonaniu nie powstydziłby się sam Walt Disney. W pewnym momencie bałem się, że Thorin poleci poczciwemu hobbitowi i wszystkim dzieciom na świecie, by piły dużo mleka i myły zęby po każdym posiłku…
Nie oczekiwałem, że Hobbity dorosną do pięt starej trylogii, ale nie spodziewałem się też ziejącej przepaści, dzielącej ostatni rozdział i poprzednie części. A tu proszę. Ode mnie tylko 3/10.
Subiektywny przegląd sześciu najciekawszych tekstów 2014
To co znajdziecie niżej to selekcja tekstów dostępnych w internecie, które zostały napisane i/lub opublikowane w 2014, a które są według mnie zdecydowanie warte przeczytania. Jeśli śledzicie mojego bloga, to pewno na nie natrafiliście, gdy kiedyś do nich linkowałem. Ale jeśli nie, albo przeoczyliście, macie okazję nadrobić zaległości.
Grzegorz Sroczyński
Byliśmy głupi →
Bądźmy szczerzy, jednak jakąś reakcję takie swoiste wyznanie grzechów jednego z twórców transformacji wywołało, prawda?
Luke Malone
You’re 16. You’re a Pedophile. You Don’t Want to Hurt Anyone. What Do You Do Now? →
Tekst Malone'a z Medium to przykład opowieści o rzeczach, o których prawdopodobnie wolimy nie wiedzieć i nie myśleć, dzięki czemu świat fałszywie jawi nam się jako trochę bardziej poukładany, niż jest w rzeczywistości...
Michael Specter
The Seeds Of Doubt →
Głośny tekst obnażający kłamstwa i manipulacje jednej z najbardziej prominentnych propagandzistek neoluddystycznego ruchu nienawidzącego GMO – Vandany Shivy.
Nathaniel Penn
“Son, Men Don’t Get Raped” →
W rzeczywistości, w niektórych środowiskach, takich jak armia właśnie, ofiarą gwałtów pada więcej mężczyzn, niż kobiet, co jest oczywiście konsekwencją znaczącej nierównowagi płci w tym środowisku.
Christine Hyung-Oak Lee
I Had a Stroke at 33 →
Takie historie zwykle są skrajnie dramatyczne i dołujące. Ta jest dramatyczna, ale zaskakująco budująca.
Justyna Kopińska
Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie? →
Szokująca relacja, której nie można jednak sprowadzić tylko do pornografii sadyzmu. Nie sądzę, by cokolwiek innego w ostatnich latach z taką siłą uświadomiło tak wielu ludziom, że autorytet Kościoła to idealna pożywka dla niewyobrażalnej wręcz deprawacji.
Staram się na tym blogu regularnie linkować do takich właśnie tekstów. Polubienie fanpage'a tego bloga to jeden ze sposobów na otrzymywanie powiadomień o tych wpisach.
SimplePlanes v1.0.12 APK
Beka z fandomowej beki i histerii
Jak zapewne wiecie, Michał R. Wiśniewski (dalej nazywany mrw) napisał kilka dni temu tekst o polskiej literaturze fantastycznej i jej słabościach (linkowałem do niego). Ot, wydał mi się gazetowym felietonem z kilkoma trafnymi, nawet jeśli nieszczególnie głębokimi obserwacjami. Dobry Boże, nie wiedziałem, że spory odsetek polskich tak zwanych fanów literatury fantastycznej będzie święcie oburzony tym felietonem i zacznie się prześcigać w pisaniu kretynizmów udowadniających, jak bardzo mrw się myli.
Dziś Misiael z bloga Mistycyzm Popkulturowy podrzucił mi linki do kilku miejsc, w których frustracja wywołana przez mrw pięknie fermentuje, niczym gwałtownie gnijąca padlina skąpana w promieniach słońca prażących w gorące letnie dni. Żal nie przyjrzeć się ekosystemowi, który wytworzył się wokół rozkładających się resztek myślenia o literaturze.
Felieton mrw
Gdy czytam, co ludzie piszą o felietonie mrw, mam wrażenie, że chyba czytali co innego niż ja. Żeby nie było nieporozumień, zamieszczam tu streszczenie będące zarazem moją interpretacją felietonu mrw:
- Zanussi nakręcił słaby film, w którym na serio podana jest teza, że we współczesnej Polsce tradycyjny katolicyzm i "wartości" są agresywnie tępione przez ideologię powstałą z syntezy neoliberalnej, korporacyjnej pogoni za pieniądzem, ateizu (o stalinowskich korzeniach, według autora) oraz ideologii emancypacyjnych (feminizm, LGBT etc., lub, by użyć bardziej tradycyjnej nazwy, Sodoma i Gomora).
- mrw cytuje nawet bardziej fantastyczne i odklejone od rzeczywistości wizje, których nie zrealizował Zanussi, "że feministki lesbijki robią sobie aborcję dla zabawy, kolekcjonując wyskrobane płody jak biżuterię; nie wpadł na pomysł pokazania feministycznej dystopii przypominającej NRD (bo feminizm = lewica = komunizm, to przecież logiczne); nie pokazał, do czego prowadzi szaleństwo parytetów - otóż ludzie, aby zdobyć przywileje i władzę, specjalnie się okaleczają i udają homoseksualistów".
- mrw zauważa, że dokładne takie wizje podane serio są treścią wcale niemałej części polskiej fantastyki.
- mrw zwraca uwagę, że nawet pozornie pozytywne treści ze względu na formę mogą zawierać niebezpieczne znaczenia (jako przykład podaje metaforę mniejszości w opresji w formie prześladowań komiksowych mutantów).
- mrw zwraca uwagę, że autorzy mogą być dezinterpretowani przez nieuważnego lub powierzchownego czytelnika, który wątki mające być wielowarstwową, konstruktywną krytyką czegoś odczytuje jako krytykę totalną.
- mrw zwraca uwagę, że literatura w ogóle, a fantastyka w szczególności, to immersyjne medium skutecznie przenoszące i wszczepiające idee.
- mrw zwraca uwagę, że ową immersyjność można wykorzystać do wszczepiania idei odrażających (rasistowskich, seksistowskich, homofobicznych etc...).
- mrw zwraca uwagę, że literaturę, szczególnie fantastyczną, traktuje się często jako niepoważny gatunek dla dzieci i młodzieży.
- Tymczasem może być ona nośnikiem idei o potężnym wpływie na myślenie rzeszy czytelników.
- Jeśli zawiera szkodliwe idee lub jest dezinterpretowana tak, że staje się ich źródłem, może owe idee zasiać w umyśle czytelników.
Zdumiewające w reakcjach na tekst mrw jest to, że prawie nigdy nie odwołują się do żadnego ze wskazanych punktów, a jeśli się odwołują, to tylko do niektórych (3, 4, 5 i 10) i zazwyczaj w sposób niewytrzymujący krytyki.
Czyli - mniej niż połowa tekstu budzi wątpliwości, a te, jak zaraz zobaczymy, same są wątpliwe. Z przykrością muszę stwierdzić, że większość tej niby-krytyki mrw jest na poziomie komciów ze strony Wyborczej:
Nie wiem, co jest gorsze: zaczytywanie się Lemem i Pratchettem w mlodosci, czy Leninem i Engelsem. Strach przed fantastyką wskazuje, ze autor artykułu czytywal w mlodosci raczej tych dwoch ostatnich autorow, co mocno wplynelo na jego strach przed pogladami lansowanymi, ktorym daleko do mysli jedynych slusznych autorow.
...albo:
Ból tyłka wywołany tym, że popularni sa pisarze i książki niosące przesłanie jak najbardziej pozytywne, zaprzeczające ideologi komunistycznej/lewicowej, której piewcą jest red. nacz. GW - stalinista z 2. pokolenia. Co ciekawe, książek tych nie trzeba dotować tak jak wypocin Adama Michnika.
Jedna rzecz, gdy piszą to pacjenci z antymichnikową obsesją, którym dano dostęp do komputera, inna, gdy piszą tak fani literatury, która ma otwierać umysły, a którą tak rzekomo niesprawiedliwie i bezpardonowo zaatakował mrw.
Nie rozumio
Ok, na blogaskach, których autorzy i autorki postanowili wieszać psy na mrw, nie znalazłem odwołań do domniemanego stalinizmu rednacza Wyborczej. Nie zmienia to faktu, że treści, które im się ulewają, nie są wiele lepsze. Może nie tak nienawistne, ale z podobnym rygoryzmem intelektualnym...
Pierwszy przykład zaczerpnąłem z bloga Na własne oczy, w postaci tekstu – jakże znacząco zatytułowanego – Czytam fantastykę, jestem twardzielem - czyli beka z tekstu pana W z GW:
Tezy tam wysnute są błędne, pełne obaw, strachu i grozy typowej dla piewców socjalistycznych, wypaczonych idei, ale bez przesady. Wprost napisano, że "korwiniści" (mam na myśli większe spektrum ideologii wolnościowych, a nie tylko wyborców Janusza Korwin-Mikkego) czytają książki! A to dobrze. W kraju, w którym mało który Polak czyta - obycie z książkami to zaleta. Wręcz zaliczenie do elitarnej grupy intelektualistów.
Teza Wiśniewskiego jest jest prosta - czytanie jest ogłupiające, złe i w złym guście. Bo pisarze ukrywają swoje intencje i ideologie w swoich książkach. Wycięcie ideologii z literatury doprowadziłoby do tego, że... literatura by zdechła. Nie umarła elegancką śmiercią i trafiła do pięknego grobu z pomnikiem, a padłaby w rowie i tyle by ją widzieli. Nie byłoby nawet jego tekstu, który też jest ślicznie okraszony jego ideologią. Tak samo jak mój.
To w zasadzie dwa pierwsze paragrafy, które starczą, by pokazać skalę, w jakiej oburzeni na mrw fandomowcy missują pointa (jak widać, trochę to jednak przypomina komcie z Wyborczej). Pal licho, że autor używa słowa "socjalizm" w sposób zdradzający, że go ni w ząb nie rozumie i jest to dlań wytrych podsunięty przez jego ideologiczny matecznik, który go zawarunkował – niczym psa Pawłowa – do agresywnie głupawych reakcji na wszelkie bodźce kojarzące się z lewactwem. Pal licho, że dla tego blogera ktoś czytający książki to intelektualista (zapewne, ho ho, ilu głębokich intelektualistów nam wychował Coehlo, aż strach myśleć).
Bardziej niepokoi, że dla tego krytyka tekst mrw sprowadza się do konkluzji, iż czytanie ogłupia. Wiecie, ja rozumiem, trzeba upraszczać rzeczywistość, żeby móc ją w ogóle opisywać, ale ja pier.dll chyba są jakieś granice, których przekroczenie zmienia uproszczenie w przeinaczenie?
Nie, mrw nie pisze, że czytanie ogłupia, co najwyżej, że czytanie może infekować szkodliwymi memami. Czy ktoś z tym dyskutuje? Serio? Czy nasz szanowny bloger chce powiedzieć, że czytanie to źródło wyłącznie ożywczych, intelektualnie pobudzających i pozytywnych idei?
Skąd w takim razie biorą się te szkodliwe, jak ludzie się nimi zarażają? Oglądając seriale? Patrząc w niebo gwieździste nad sobą? W prawo niemoralne w sobie?
Nie sądzę też, by mrw postulował "deideologizację" literatury. Wręcz przeciwnie. Uważa po prostu, że pewne idee są szkodliwe, tak więc literatura propagująca te idee w sposób zamierzony (autorzy wyznający niegodziwą ideologię) lub niezamierzony (autorzy źle odczytywani) może być szkodliwa. Czy autor bloga Na własne oczy temu też zaprzeczy? Czy chce powiedzieć, że nie powinniśmy krytykować książek (wszak mrw nawet nie pisze o zakazywaniu, tylko o krytyce, a więc między innymi świadomym, problemowym odczytywaniu), które zawierają gówniane treści? Rozumiem, że Mein Kampf czy Czerwona książeczka to też zajebiste lektury, a ktoś, kto się czepia ich treści, to antyintelektualny oszołom walczący z czytelnictwem?
Protip: możesz się nie zgadzać z argumentami mrw, ale jeśli dyskutujesz z tezami, których on w ogóle nie postawił, to prawdopodobnie pierdolisz od rzeczy. Przy czym to tak naprawdę reguła ogólna, a nie tycząca się tylko histeryzowania wokół felietoników Wiśniewskiego.
Piecze ich twarz
Reakcja autorki bloga Pałac wiedźmy:
Być może nie powinnam pisać, gdy jestem tak strasznie zdenerwowana, ale czasami coś ukłuje za mocno. Ten felieton ukłuł.
...skojarzyła mi się z kwęczeniem publicystki Gazety Wyborczej Dominiki Wielowieyskiej, która słuchając wypowiedzi feministki Bratkowskiej o aborcji w Wigilię, naprawdę poczuła taki piekący ból, jakby ktoś dał jej w twarz.
Skoro kłuje, piecze lub boli, należy kłaść kompresy chłodzące, a nie stukać w klawiaturę. Niestety, zarzuty, jakie spotykamy w omawianej teraz blognoci są tego samego sortu co te z blognoci omawianej trochę wyżej – czyli zupełnie chybiają celu.
Ba, autor pod sam koniec nawet stawia tezę, że wszystkie książki są niebezpieczne, ponieważ mogą… kształtować? Pobudzić do myślenia? Dlatego są złe? Nie mieści mi się to w głowie – być może jestem idealistką (raczej jestem), być może jestem naiwna (to już niekoniecznie), ale wszystko mi opadło przy lekturze tegoż felietonu.
Nie nie nie, nie jest aż tak źle. To nie idealizm czy naiwność jest problemem, to błędy słownikowe. Oczywiście, że książki są niebezpieczne. Ktoś, kto wątpi w to, że książki są (przynajmniej potencjalnie) niebezpieczne, musi wątpić w to, że mają one jakiekolwiek realne oddziaływanie na rzeczywistość. Krótko mówiąc, albo uznajesz, że książki wpływają na czytelników, a wtedy dopuść myśl, że niektóre z nich wpływają negatywnie, albo uznajesz, że są nieistotnymi dodatkami, czczą rozrywką, która nikogo i niczego nie kształtuje.
Natomiast to, że książki są w takim sensie niebezpieczne, w żaden sposób nie oznacza, że są złe. Jestem raczej pewny, że mrw nigdzie nie napisał, że książki są złe. Książki są niebezpieczne, bo te z nich, które są złe, mogą źle wpływać na czytelników.
Pamiętasz, jak Gandalf tłumaczył Frodowi, że też jest niebezpieczny? Że Aragorn jest niebezpieczny? Że nawet Frodo z Żądłem jest niebezpieczny? Nie trzeba być złym, żeby być niebezpiecznym (do Władcy Pierścieni jeszcze wrócimy).
Zawsze mi się wydawało, że książki wolne od ideologii – rozumianej jako osobiste przekonania autora czy autorki oraz jako bardziej złożonego, całościowego systemu – nie istnieją. Od tego pierwszego po prostu osoba pisząca nie jest w stanie się oderwać, ponieważ, no cóż, ona konstruuje świat, bohaterów i wydarzenia, a na końcu również opisuje to wszystko własnym językiem. Dla wyjaśnienia, to, jakim językiem się posługujemy – zbiorem pojęć oraz konkretnych słów czy ich znaczeń – wiąże się ściśle z naszymi doświadczeniami oraz światopoglądem. Tak więc nie da rady oderwać właściwie jednego od drugiego, ba, jeśli wyjdziemy poza warstwę samego języka, a przejdziemy na sieć konstrukcji elementów świata przedstawionego, to zobaczymy, jak bardzo ona się łączy właśnie ze sposobem patrzenia na świat. Od tych wielkich systemów w teorii da się odciąć – pod warunkiem, oczywiście, że nie stanowią one elementu tożsamościowego samego autora, czy nie są przedłużeniem jego bardziej osobistych przekonań.
For fuck's sake, gościu pisze, że większość polskich autorów to rightardzi snujący w swej literaturze niedowarzone wizje terroru ze strony zjawisk, które nawet nie miały szansy dotknąć tego społeczeństwa w znaczącym stopniu, a wy w tym wyczytujecie pretensje o zawartość idei jako takich w książkach? LOL, nie o to chodzi. Chodzi o to, że gdy idee są chujowe i zarazem podane na poważnie, to te książki są słabe i szkodliwe, szczególnie, jeśli zainfekują niewykształcone mózgowie młodego czytelnika.
Jeśli jakiś młody człowiek, czytając twory literackie ludzi, którzy uwielbiają podryw przez uchlanie partnerki do nieprzytomności, czyta podane w atrakcyjnej formie wizje, że feminizm to zuo, to też może przyjść mu do głowy coś dziwnego. Na przykład, że podryw przez uchlanie partnerki do nieprzytomności jest fajną ideą, szczególnie, że chwalą ją mocni prawicowi myśliciele i literaci, a potępiają вражескийе feminazistki, które, jak wiadomo, tymi niecnymi metodami, na przykład postulowaniem tylko konsensualnego seksu, niszczo Syfilizację Życia i wprowadzajo Nowy Michnikostalinizm.
Ok, rozumiem, jeśli ktoś sam jest rightardem, może się nie zgadzać z taką oceną. Ale nie twórzcie rozbudowanych konstrukcji, w których dyskutujecie z nieistniejącym argumentem o deideologizowaniu literatury.
Posługując się przykładem nieszczęsnego Elizjum autor felietony później zaznacza, że aby oddać całą społeczną treść tego filmu w rzeczywistości należałoby odnaleźć somalijskiego pirata, tudzież po prostu obsadzić Somalijczyka w odpowiedniej roli. Ostatnio gdzieś nawiązywałam do whitewashingu (wybielania skóry głównych/kluczowych postaci filmowych), chyba nie wspominałam właśnie o tej konkretnej roli Matta Damona. Otóż tak, w Elizjum są nierówności społeczne, bardzo kartonowe (nierealistyczne), ale to mniej ma wspólnego z faktem, że film jest fantastyką, a więcej z samym scenariuszem oraz obsadą, o czym polecam poczytać przy Kawie z Cynamonem.
...
...
...
Srsly, czy przykład mrw jest aż tak trudny? Gdyby chcieć zaprezentować treści, które w kostiumie sf próbuje (przyznaję, dość nieudolnie) przemycać Elizjum, trzeba by stworzyć film, który jawnie zaprzeczałby prawackiemu pierdololo wciąż stanowiącemu sedno tak zwanego amerykańskiego mitu: hurr durr, ciężka praca ponad wszystko; hurr durrr, ciężko pracuj, a z pucybuta zamienisz się w milionera.
Cóż – to brednie. Ciężka praca da ci tylko odciski, ciężko pracuj w WallMarcie czy pakowni Amazonu, a z pucybuta zamienisz się w bezrobotnego pucybuta, gdy złaknione zysku korporacje wykonają następny krok w zbawiennej dla ich akcjonariuszy automatyzacji. Chcesz być milionerem? Urodź się w rodzinie milionerów i leż na plaży, popijając drinki, gdy niezmordowane algorytmy od HFT dbają, byś zarabiał na mikrozałamaniach światowych giełd.
Jakoś nie widzimy takich filmów powstających w Hollywood, w konwencji realistycznej, z dużymi budżetami, gwiazdorskim obsadami etc. Amerykanie nie chcą tak naprawdę wiedzieć, że wcale nie żyje im się cudownie i nie ma szans, by ich życie miało się poprawić. Że ich amerykański sen dawno się skończył, oni zaś śnią amerykański koszmar. Dopiero filmowa fantazja w konwencji SF pozwala się pochylić z troską nad wyobcowanymi masami prekariackimi przyszłości...
Whitewashing głównego bohatera, choć sam w sobie pożałowania godny, nie ma nic wspólnego z sednem omawianych tu zagadnień... W ogólności, gdy czytam pojękiwania wokół tekstu mrw, w głowie kształtuje mi się koncept takiego memu:
Majo wyprane mózgi
Mam dla was rewelację nawet bardziej smutną od tego, co napisałem do tej pory. Podanym powyżej przykładom blogowej drżączki ideologicznej daleko do bycia najbardziej żenującymi reakcjami na felietonik mrw.
Spójrzcie na różne fora i fanpejdże, gdzie aktywność ma bardziej kolektywny charakter – dopiero wtedy naprawdę patrzeć będziecie w Otchłań... Oto lżejsza próbka:
Podsumujmy:
- GW to organ skrajnego lewactwa, którym nie warto sobie zawracać głowy;
- mrw proponuje, by palić (metaforycznie) i cenzurować (dosłownie) ksiązki;
- mrw, ROTFL!
Serio? Uwaga, wasze głębokie przekonanie, że Wyborcza to twór lewicowy, jest, delikatnie mówiąc, średnio adekwatne. Co sugeruje, że być może wasze ogólne spojrzenie na świat jest prawicowo zaburzone. Skąd to się bierze? No broń boże nie z memów, którymi się karmicie w książkach polskich autorów. W takim razie skąd?
Najbardziej lewicowe rzeczy, jakie zdarza się przemycać publicystom Wyborczej, są zwykle treściami dość centrowymi, przynajmniej podług standardów tak zwanego szerokiego świata. Wielu publicystów, jak choćby pojawiająca się już w tej notce Wielowieyska, np. liczni eksperci od ekonomii, to w gazecie Michnika prawactwo najczystszej próby, zafiksowane na uzdrawianiu gospodarki deregulacją i zatroskane o naród odwracający się od Kościoła, który może czasami chlapnie coś nie tak lub wyrucha prąciami swoich kapłanów o 20 dominikańskich dzieci za dużo, ale przecie walczył z komuną i trzeba go cenić.
Dla was to lewacka gazeta. Ale czemu tu się dziwić, skoro dziś kucowata młodzież gotowa jest twierdzić, że żyje w lewackim kraju rządzonym przez lewackiego prezydenta i skrajnie lewacką PO. Serio, wiem co mówię, niedawno miałem takie komcie na fanpejdźu mojego rodzonego bloga. Prezydent Komorowski będący, bądźmy szczerzy, inkarnacją ideału wąsatego bogoojczyźnianego Polaka-janusza, to ma być lewak. Partia, która kształtuje prawo pod dyktat oblatów benedyktyńskich czy innych panów w czarnych sukienkach, to skrajni lewacy. Żeby nie było, tak uważa nie tylko randomowy komcionauta na moim blogu, tak uważa Wykop.
Bawi mnie też diagnoza tych komcinautów-fantastów, którzy wyśmiewają tekst mrw, bo to tekst mrw, głupiego lewaga z głupiej lewackiej gazetki. Dukaja też wyśmiejecie jako głupka, którego uwagi niewarte są czytania? Bo oto co on napisał o polskiej literaturze fantastycznej napędzanej prawicowym spojrzeniem na rzeczywistość:
Często śmierć danego trendu w kulturze rozpoznajemy wyraźnie dopiero uderzeni dziełem, które, należąc do trendu i prezentując wszystkie cechy dlań charakterystyczne, stanowi już jego niezamierzoną parodię. Coś się bowiem tymczasem zmieniło - sytuacja polityczna, gospodarcza, mody, Zeitgeist - a autor albo tego nie zauważył, albo fatalnie spóźnił się z reakcją. (...)
Coś podobnego zdarzyło się teraz z nurtem literatury nastawionej na ostrzeganie przed absurdami politycznej poprawności i upadkiem rozmiękczonej lewicowymi ideami Europy. Przeczytałem Requiem dla Europy Pawła Kempczyńskiego i obawiam się, że nie będę już w stanie przyjąć serio żadnego tekstu opartego na analogicznych założeniach: trend zwichnął się i samoośmieszył na moich oczach.
Requiem rozgrywa się właśnie w takiej chylącej się ku upadkowi, ale już kompletnie zdegenerowanej Europie, którą władają feministki, ekoanarchistki i wyznawczynie różnych radykalnych ideologii kojarzonych z political correctness. Obniżenie o połowę progu głosów dla kobiet pozwoliło im zdominować parlamenty i przejąć władzę. (Nigdy nie zostaje wyjaśnione, jak uprzednio doprowadzono do takiej jednomyślności wśród kobiet - gdzież podziały się ichnie posłanki Sobeckie i senatorki Grześkowiak?) Kolorowi imigranci z Indii, Chin, Afryki żyją tu na koszt państwa, ciesząc się przywilejami i immunitetami jako przedstawiciele kultur ciemiężonych przez reżimy białych heteroseksualnych mężczyzn. Murzyni zbijają majątki na sprzedawaniu spermy białym kobietom: kolorowe dziecko stanowi warunek awansu. W dzielnicach opanowanych przez przybyszów z krajów muzułmańskich szariat zastępuje prawo. W dzielnicach „białych” państwo inwigiluje i kontroluje obywatela na wzór dawnych systemów totalitarnych, tylko że teraz w imię politycznej poprawności. Także oficjalna frazeologia podobna jest tej znanej z socrealu. „Dla naszej ukochanej przywódczyni musimy pokonać wszelkie przeciwności!” Albowiem panuje kult Wielkiej (Pierwszej) Matki, Pani Prezydent. Całkowicie sfeminizowany został rząd, administracja, wymiar sprawiedliwości. „Kiedy zsynchronizujemy okres, zatykają się najgrubsze rury. To przez te nowe: nałogowo wyrzucają tampony do sedesów. Wtedy szambo zalewa archiwa w piwnicach. Nazywamy to “śmierdzącym przypływem”. Sędziny przypominają wtedy wściekłe dobermany i walą najwyższe wyroki. Dla oskarżonej to okoliczność łagodząca, ale prawo wstydzi się przyznać, że sędzia także może mieć okres. Mamy szczęście, że “przypływ” skończył się kilka dni temu. To zresztą jedyne dni, kiedy widać tu facetów bez kajdanek. Odtykają te cholerne rury z regularnością naszych miesiączek”.
Czy można to w ogóle brać serio? No ale właśnie tak się czyta całe Requiem: już gdy jestem pewien, że to przecież musi być zamierzona przez autora parodia fantastyki wyśmiewającej political correctness i świadoma karykatura Seksmisji - dostaję jak najbardziej poważne monologi i opisy lirycznych wzruszeń narratora.
Bo mamy tu zaiste sceny jak z Seksmisji, np. przesłuchanie przed komisją złożoną z zamaskowanych sadystek, dla których każdy mężczyzna, zwłaszcza biały i hetero, to gwałciciel, dręczyciel kobiet, faszysta i rasista. A potem znowu seriozne wywody o przyczynach upadku Europy itp. Obsesja na punkcie wielkości penisa - i szczegółowe wykłady o (bzdurnej) fizyce podróży międzygwiezdnych. Zresztą wszystkie elementy charakterystyczne dla klasycznej SF wydają się tu pochodzić jeszcze z naiwnej fantastyki przedlemowskiej (np. ukryty na Księżycu statek kosmiczny zbudowany w sekrecie przez genialnego naukowca, który „wyprzedził swoją epokę”). Im większy absurd, z tym większą pompą podany. A akapit dalej autor wyszydza zadęcie ceremoniałów wyniesionej na ołtarze politycznej poprawności...
Czego więc jest to parodia? Z czego śmiech? Z political correctness? Czy raczej właśnie z literatury “antypoprawnościowej”?
Podobna dezorientacja to oznaka, iż konwencja oderwała się od fundamentów, autorom grunt usunął się spod nóg, a czytelnik złapał ich w chwili, gdy wiszą w powietrzu, zdumieni - niczym postaci z kreskówek, na które prawa fizyki działają zawsze z kilkusekundowym opóźnieniem.
Rzecz bowiem nie w tym, że karykaturowane tak zagrożenia były wydumane i niepoważne. Wręcz przeciwnie: właśnie dlatego, iż miały silne podstawy w rzeczywistości, wyindukowały też realne kontrruchy polityczne, spowodowały pojawienie się przeciwnie skierowanych sił społecznego nacisku; one wykorzystywały owe strachy dla wypchnięcia do władzy swoich liderów....
Powinniście przeczytać całość, tymczasem pozwólcie, że powtórzę za Dukajem: nie o to idzie, że prawicowe współczesne pseudopisartswo fantastyczne jest prawicowe (choć, osobiście, uznaję to za skazę), ale że nawet rozpatrywane z pozycji (nazwijmy to rozsądnie) prawicowo-konserwatywnych powinno być uznane za absurdalną, niezamierzoną autoparodię. Autoparodię, która jednak traktowana jest serio.
Uważasz, że za dużo politycznej poprawności i feminizmu? OK, ale jeśli snujesz wizje czarnej przyszłości, powinieneś brać pod uwagę, że zjawiska wywołują reakcje. Gdy pojawia się feminizm, pojawia się antyfeminizm i backlash (to już się stało). Jeśli tworzysz wizję a la Seksmisja i nie jest ona żartem, to znaczy, że nie tylko nie umiesz w sposób trzymający się kupy stworzyć fantastycznej wizji przyszłości – jesteś ślepy na to, co już się dzieje. Prawicowi autorzy są ślepi na to, co się dzieje, a nie dostrzegający tej ślepoty czytelnicy sami w ten sposób pogrążają się w ideologicznych omamach.
Dukaj ładnie wyjaśnia, co słabego w polskiej prawackiej SF jest widoczne z perspektywy autora, który sam jest prawdopodobnie raczej prawicowy, ale nie jest zjebem. Ostatecznie Dukaj twierdzi, że zagrożenia political corectness etc. są realne. Trudno go więc chyba posądzić o lewackie skrzywienie?
Czemu więc tak was zaskakuje diagnoza mrw, że otwarcie prawacka literatura fantastyczna to ogłupiająca trucizna sączona do głów czytelników, zaś nawet literatura nieprawacka może być nadinterpretowana jako takowa, szczególnie na tle tej w sposób jawny jadowicie prawicowej?
Skąd pomysł, że wygłaszanie takiej diagnozy jest złe? Przynajmniej jest szansa, że uchroni przed nadinterpretacjami autorów nieprawicowych jako prawicowych – o ile teksty w rodzaju tego napisanego przez mrw dostawałyby się odpowiednio często w pole widzenia czytelników.
Czy autor musi być ideologicznie poprawny?
Ok, starczy już pisania o mrw i fandomie. Teraz troszeczkę o moim własnym spojrzeniu. Współczesna polska literatura sf czy fantasy mało mnie obchodzi, bo zasadniczo uważam, że z racji dominujących trendów w jakże dostojnym gronie zupełnie poważnej polskiej fantastyki należy postawić Terlikowskiego z jego katodystopią Operacja chusta. To mniej więcej ten poziom artyzmu i podobna diagnoza najważniejszych problemów współczesnego świata: wzrastającego równouprawnienia kobiet i mniejszości, uwalniania się ludzi od ideologicznego terroru religijnych fundamentalistów. Terlikowski nie odbiega tu od autorów, o których pisze mrw (albo Dukaj).
Ale to powierzchnia. Na głębszym poziomie te brednie są słabe nie tylko ideologicznie, ale też literacko. Literatura ma poruszać i zaskakiwać, a także pozwalać spojrzeć na świat z perspektywy innej niż codzienna. Jakim cudem ma mnie poruszyć i zaskoczyć literatura, której autorzy fantazjują o tym, jakim horrorem będzie zniknięcie tych wszystkich rzeczy, które jawią się jako źródła zła we współczesnym świecie, i robią to, tworząc fabuły i bohaterów, którzy stanowią nieprzyjemnie kopie realnej bucerii i degenerii, z jaką faktycznie na co dzień ma się kontakt?
Mało, że ci słowokleci pierdzielą od rzeczy - wszystko to podają za pomoc fabuł tak grubo ciosanych i pisanych z taką subtelnością (znowu przywołam refleksje Dukaja cytowane powyżej), że nawet gdybym na siłę chciał to przeczytać, czułbym się, jakbym dostał bejsbolem po łbie (niech to będzie moja wersja wielowieyska-like metafory). Wiem co mówię, czasami robię sobie sesję w bogobojnym Empiku i próbuję, efekty są dla mojego samopoczucia straszne.
By nie być gołosłownym, napiszę wam, jak może wyglądać literatura w zasadzie sławiąca wartości obce lewackiemu sercu, a mimo to niezmiernie dla niego interesująca. W skrócie: musi mieć pewną finezję, zawierać dozę samoświadomego krytycyzmu oraz być wystarczająco ambiwalentną, by stwarzała przestrzeń dla róźnych interpretacji, w tym bardziej przyjaznych czytelnikowi o odmiennymi od autora zapatrywaniu na świat.
Wagina nie musi przeszkadzać w zabiciu upiora
Opowiem wam o tym, jak odbieram Tolkiena, pisarza, którego śmiało można nazwać skrajnie konserwatywnym, religijnym, niemal fundamentalistycznym. Pisarza, którego książki do dzisiaj uznaję za jedne z najbardziej wartościowych lektur mojego dotychczasowego życia.
Jak to możliwe, że podoba mi się Tolkien, ale polscy pisarze prawicowi nie bardzo? Nie chodzi o władzę nad językiem, trudno mieć pretensję, że władza nad polszczyzną przeciętnego polskiego pisarza nijak się ma do władzy Tolkiena nad angielskim, którym to żywiołem władał on jako jeden z największych mistrzów słownej magii.
Nie chodzi też o to, że fantastyczne światy tworzone przez wielu polskich pisarzy mają się pod względem rozmachu czy oryginalności do światów tolkienowskich mniej więcej tak, jak hemolimfa pijawek do krwi kręgowców będących ich żywicielami.
Gdy Tolkien opowiada rzeczy, które uważam za chybione czy niewłaściwe, robi to w sposób, który pozwala mi wierzyć, że przynajmniej dostrzega mój punkt widzenia. Może się z nim nie zgadzać, ale wie, że ten punkt widzenia istnieje i jak bardzo niewłaściwy (z jego perspektywy) by był, ma swoją wewnętrzna logikę, uzasadnienie, a nawet wartość.
Weźmy kwestię feministyczną. Nie ulega wątpliwości, że tradycyjny, patriarchalny seksizm był przez Tolkiena wyssany z mlekiem matki (czytaj: przejął go z kultury, w której dorastał). Kobiety praktycznie nie grają roli w jego powieści. Są albo nieistotnym tłem (Arwena) i obiektem westchnień, albo w najlepszym razie realizacją maryjnego ideału czystości i dobroci niosącej wsparcie (Galadriela). Pewnie gdyby Tolkien był prawicowym trepem, na tym by zakończył sprawę (no, gdyby był prawdziwie męskim prawicowym trepem w stylu niektórych polskich literatów, postawiłby na drodze Drużny stosowne stadko lachonków gotowych rozłożyć nogi i zaspokoić męskość męskich bohaterów).
Ale Tolkien w swoją fabułę wplótł postać Éowiny. To bardzo ciekawa bohaterka. Zaczniemy od tego, jak kończy się jej historia. Według mnie kończy średnio fajnie. Kobieta, która, jak zaraz zobaczymy, była zbuntowana wobec seksistowskiej, patriarchalnej kultury, w której przyszło jej żyć, zostaje uśmierzona... wyjściem za mąż.
To niestety pokazuje, że Tolkien, mimo wszystko, nie był w stanie wyobrazić sobie trwale samodzielnej, niezależnej wojowniczki i uczynić jej w pełni autonomiczną postacią o nieograniczonej podmiotowości, mimo że bez problemu był w stanie kształtować w ten sposób męskich bohaterów.
A jednak, choć można się krzywić na takie ostateczne potraktowane księżniczki Rohanu, nie ulega wątpliwości, że wszystko, co robi wcześniej, wskazuje, że Tolkien rozumiał, że konserwatywne, patriarchalne myślenie z wyraźnym rozdziałem ról płciowych bywa zwodnicze oraz niesprawiedliwe i krzywdzące dla wtłoczonych w te ramy osób.
Owo rozumienie jest nawet wplecione w mit wypełniajacy karty powieści i manifestujący się proroctwem o śmierci Władcy Angmaru. Gdyby Władca Upiorów nie był wąsatym januszem, możliwe, że bardziej ostrożnie podszedłby do walki na polach Pellenoru z cherlawym wojownikiem o piskliwym głosie...
Podobnie jest z innymi aspektami uniwersum Tolkiena i dziejących się w nim historii. Tolkien był katolikiem, który zawsze podkreślał, że treść Ewangelii, choć funkcjonująca jako mit, odróżnia się od innych mitów tym, że to Mit Prawdziwy. Cudowna, niewyobrażalna historia zwycięstwa Boga nad Śmiercią, która się jednak wydarzyła, w naszej rzeczywistej ludzkiej historii.
To jednakowoż nie sprawiło, że wypełnił swą powieść grubo ciosanymi fantastycznymi analogiami biblijnej narracji niczym C. S. Lewis. Wręcz przeciwnie, starannie usunął z niej wszelkie jawne odwołania do religii. A w powstałą przestrzeń wlał coś jeszcze – nie mniej subtelną od chrześcijańskich nawiązań parafrazę aksjologii nader odmiennej od katolickiej (czy w ogóle chrześcijańskiej). Jak zwracają uwagę krytycy Tolkiena, ten zafascynowany mitami północnej Europy pisarz z zaskakująca starannością i szacunkiem potraktował spojrzenie na świat, które uzasadnienia słusznego postępowania nie szuka w obowiązku wobec Boga i nadziei na jego interwencję, tylko w słuszności samej dla siebie.
Łatwo wskazać tolkienowską inspirację. To nordycka mitologia z Ragnarokiem jako wizją swoistego końca świata, jakże odmienną od moralnie motywującego Sądu Ostatecznego wieńczącego Powtórne Przyjście.
W wizji Ragnaroku nikt nie nagradza tych, co się dobrze sprawowali, wręcz przeciwnie, herosi, którzy wraz z bogami zasiadali w Walhalli, zostaną wraz z nimi unicestwieni. Tolkiena fascynowało niewzruszone przekonanie tkwiące implicite w tej wizji: rzeczy uznane za prawe należy robić nie dlatego, że otrzyma się za nie nagrodę; trzeba je robić nawet pomimo tego, że u kresu takiego postępowania być może czeka ostateczna ruina.
We Władcy Pierścieni nie uświadczymy demonicznych wilków, które pożerają Słońce. Wizja ostatecznej zagłady wisi jednak nad światem. Walczą z nią nie tylko elfy czy potomkowie numernorejczyków, istoty wiedzące o istnieniu Boga – Eru Iluvatara – ale też odcięte od jego wizji pogodne, choć pewne swej nieuchronnej zagłady Enty czy dzielni Hobbici.
W środku tej przecie powszechnie uznawanej za chrześcijańską książki znajduje się przesłanie, że nie potrzeba ci wiary w Boga jako źródła godności i siły dla prawego życia. Czytelnik, nawet taki, który nie podziela Tolkienowskiej wizji świata, nie czuje się nią obrażony lub upokorzony.
Ile takiej subtelności znajdziecie w antylewackiej literaturze, jaką karmią swoich fanów współcześni polscy fantaści? Może jestem zaślepiony, ale ja jej w ogóle nie dostrzegam.
Czytanie i krytyka versus czczenie i kult
W podsumowaniu chciałbym zwrócić uwagę, że to, co napisałem o Tolkienie, przecina się z dość oczywistymi rzeczami, które mrw napisał o fantastyce w ogóle. Mój pierwszy kontakt z Tolkienem był taki, że ku mojemu zaskoczeniu odkryłem, że to niby chrześcijańskie fantasy mi się podoba. Było to w czasie, gdy w ogóle o fantasy jako takim miałem średnio dobre zdanie (ach, błędy młodości...), zaś wiedza o tym, że Tolkien to jakiś hardkorowy katolik, nie pomagała.
Cóż, to, co przeczytałem, nie było ani dewockie, ani głupie. Ze złudzenia, że fantasy (w przeciwieństwie do s-f) musi być fantastyką głupawą, leczyłem się, czytając inne interesujące powieści. Ale zrozumienie, dlaczego konkretnie LOTR wydawał mi się tak szeroki i wszechobejmujący oraz absolutnie niekojarzący się z klaustrofobicznym spojrzeniem na świat, które wydawało mi się charakterystyczne dla religii będącej przecie religią mojego dorastania – to wymagało czegoś więcej. Musiałem poczytać o Tolkienie.
Musiałem zapoznać się z krytyką Tolkiena. To lektura prac krytycznych pouczyła mnie o znaczeniach, nawiązaniach i tropach, na które bym w żaden inny sposób nie wpadł, a dzięki którym jest mi teraz łatwo wyjaśnić, czemu podobno głęboko chrześcijańska powieść silnie katolickiego autora tak do trafia do progresywistycznego ateusza, którym jestem.
W rzeczywistości po prostu nie jest aż tak katolicka, albo, jak pisałem wyżej – nie tylko katolicka. Ale co by było, gdybym nie zapoznał się z krytyką Tolkiena? Cóż, w moim przypadku pewnie nic. Dalej by mi się podobała jego literatura, choć może mniej rozumiałbym, dlaczego mi się podoba. Co jednak z czytelnikiem, który ma inklinacje tradycjonalistyczne i proreligijne? Nietrudno mi sobie wyobrazić, że będzie wybiórczo odczytywał powieść, widząc w niej tylko wątki, które w pełni potwierdzają jego głęboko przekonanie o roli Tradycji czy ufności w Wyższe Siły, które o nas zadbają w chwilach próby.
Wiem, co mówię, sam miałem coś takiego z Lemem, pisarzem, który najsilniej wpłynął na moją wrażliwość od najmłodszych lat, który był główną siłą kształtującą mój wczesny scjentystyczno-materialistyczny ogląd świata. Musiałem, będąc już prawie dorosłym, sporo się napracować, by oduczyć się Lema, włącznie z naiwnym materializmem i scjentyzmem. A dokładniej, by oduczyć się Lema, którego sobie po ignorancku skonstruowałem, będąc zaczytanym w nim dzieckiem i nastolatkiem, tylko do połowy rozumiejącym, co tak naprawdę czytam.
Dla mnie felieton mrw jest dokładnie o tym: literatura to potężne narzędzie, które wbrew pozorom znacząco wpływa na kształt czytających ją umysłów, szczególnie, gdy to są młode umysły. Jeśli jest to marna literatura, kształtuje marne umysły (to casus wielu polskich fantastów). Nawet jeśli jest to niezła literatura, młode umysły mogą odczytać ją opacznie.
Nie trzeba palić książek, ale naprawdę trzeba je krytykować, zaś ta krytyka nie powinna wywoływać histerycznej reakcji, niczym u gimbusiarskiej fanbazy belieberskiej pouczonej o znarkotyzowaniu ich idola. To, poza wszystkim innym, dziecinne.
Jeśli notka ci się spodobała, rozważ polubienie fanpage’a bloga na Facebooku.
Jeśli zauważyliście błędy, nieścisłości lub macie inne uwagi, wyślijcie mi wiadomość. Nie gwarantuję, że na nią odpiszę, ale każdą czytam uważnie.
null
Voltaire i Émilie du Châtelet: umysłowe powinowactwa z wyboru
Kardynał de Polignac opowiadał kiedyś z przejęciem markizie du Deffand o męczeństwie św. Dionizego, który, zdekapitowany za wiarę, zabrał swoją głowę z miejsca kaźni i powędrował z nią z Paryża aż do miejsca, gdzie dziś wznosi się bazylika Saint-Denis.
– To całe dwie mile, madame, dwie mile!
– Och, monseigneur, w takich sytuacjach najtrudniejszy jest pierwszy krok – odparła markiza.
Nie doceniamy, jak trudno jest zrobić pierwszy krok. W nauce najtrudniejsze nie są bynajmniej popisy sprawności matematycznej czy technicznej, lecz przezwyciężenie trudności pojęciowych, dostrzeżenie problemu z właściwej strony, nowatorskie ujęcie, pozbycie się niepotrzebnego balastu myślowego. Dotyczy to twórców, ale też i tych, którzy wbrew panującym poglądom propagują myśli dotąd niespotykane.
Voltaire i Émilie du Châtelet wprowadzali do Francji, a tym samym do Europy, filozofię Locke’a i fizykę Newtona. Oznaczało to dla nich, że człowiek, posługując się rozumem i eksperymentem, może poznać budowę wszechświata. Dziś nie umiemy już sobie wyobrazić owego olśnienia: oto ludzkość nie jest skazana na dreptanie w kółko, jałowe spekulacje i wieczne powtarzanie błędów. Uchwyciliśmy początki prawdziwej wiedzy, która nie przeminie wraz z modą na pudrowane peruki.
Na razie jednak po dwóch stronach kanału La Manche wszechświat wydawał się zupełnie różny. Francuzi przyjęli, wprawdzie z niemal stuletnim opóźnieniem, poglądy swego rodaka-emigranta, Kartezjusza. Nauczał on, że nie ma próżni, gdzie bowiem jest rozciągłość, tam jest i materia. Świat miał być wypełniony najróżniejszymi cząstkami, które wciąż się poruszały i stale wypełniały nawet najmniejsze załomki przestrzeni. Ciała mogły się wedle Kartezjusza zderzać, ale w żadnym razie przyciągać. Zderzenia były przekazywaniem ruchu, jak w przypadku kul bilardowych. Przyciąganie na odległość było w tej filozofii wyklęte, było magią, nawrotem do scholastyki, dziwacznym przesądem „światło ćmiącym”. Anglicy widzieli to inaczej (gdyby Bóg nie zamierzał ich oddzielić od Francuzów, nie stworzyłby The English Channel). Isaac Newton przedstawił pewną teorię matematyczną dotyczącą przyrody. Gdyby planety były przyciągane przez Słońce siłą odwrotnie proporcjonalną do kwadratu odległości, to poruszałyby się tak, jak to obserwują astronomowie. Kosmiczny ośrodek tylko by w tym przeszkadzał. Gdyby taka siła działała, to i Słońce powinno być przyciągane przez planety. A także planety powinny się przyciągać wzajemnie. Gdyby to była prawda, to Ziemia powinna być spłaszczona u biegunów, a morza powinny podążać za ruchem Księżyca… Grawitacja była jednym z owych rzadkich gdyby, stopniowo zamieniających się w pewność.
Francuz, który przybywa do Londynu, zastaje tam mnóstwo zmian nie tylko w filozofii, lecz w ogóle wszędzie. Zostawił w Paryżu świat pełen, a tutaj zastaje go pustym. W Paryżu każdy widzi wszechświat złożony z wirów subtelnej materii, w Londynie nikt czegoś podobnego nie spostrzega. U nas ciśnienie Księżyca wywołuje przypływ morza, u Anglików zaś morze ciąży w kierunku Księżyca (…) Dowiecie się także, iż Słońce, które we Francji się do tego nie wtrąca, tutaj ma jedną czwartą udziału w rzeczonej sprawie. U waszych kartezjanów wszystko dzieje się na skutek impulsów, których nikt nie rozumie, u pana Newtona zawdzięczamy wszystko przyciąganiu, którego przyczyny także nikt nie zna. W Paryżu wyobrażacie sobie Ziemię okrągłą jak melon; w Londynie Ziemia jest na biegunach spłaszczona. Dla kartezjanina światło istnieje w powietrzu, a dla newtończyka przybywa ono ze Słońca w sześć i pół minuty [Listy filozoficzne, przeł. J. Rogoziński].
Pamiętajmy, że kiedy Voltaire to pisał, rozstrzygnięcie było nieznane. Ilu z dzisiejszych poetów potrafi prawidłowo rozpoznać, która z współczesnych teorii fizycznych będzie najpłodniejsza przez następne dwieście lat? I pamiętajmy, że książka, z której pochodzi ten cytat, została spalona ręką kata, a jej autor stał się człowiekiem wyjętym spod prawa. To nie było beztroskie głoszenie oryginalnych poglądów, można było drogo zapłacić za luksus opinii innej niż oficjalna. Oczywiście, prześladowcom Voltaire’a nie o samą naukę chodziło: Newton i Locke byli fragmentem obrazoburczej całości, w której monarchia mogłaby być bardziej oświecona, a kler nieco bardziej ewangeliczny – adresaci tych postulatów źle znosili uwagi jakiegoś tam poety, choćby i sławnego. Francja była na szczęście dyktaturą łagodzoną koneksjami, Voltaire schronił się więc u markizy du Châtelet w jej château Cirey.
(portret Maurice’a Quentina de La Tour)
Kochali się i przez lata byli sobie wierni; fakt, że Émilie była mężatką, nie miał tu większego znaczenia. Był to bodaj pierwszy w historii związek dwojga ludzi, których prócz miłości, łączyły wspólne cele intelektualne i wymiana myśli (Heloiza i Abelard to jednak nie to samo). Émilie du Châtelet nie odebrała szkolnego wykształcenia – panny posyłano wówczas najwyżej do szkół klasztornych, gdzie edukacja była nader licha – ale znała łacinę i języki nowożytne, potrafiła nauczyć się matematyki. Nie zdążyła być wielką fizyczką, zaczęła zbyt późno. Lepiej wszakże niż Voltaire rozumiała matematyczne zasady Newtona – przełożyła jego legendarnie trudne Principia na francuski – do dziś nie ma innego przekładu. Oboje byli amatorami w najlepszym sensie tego słowa, wywodzącego się przecież od łacińskiego amare – kochać. Znaczyło to, że nie muszą zajmować się nudnymi rzeczami jedynie dla kariery, lecz mogą skupić się na tym, co ważne. Pracując we dwoje, dokonali więcej niż niejedno uczone towarzystwo. Nasza cywilizacja nie została stworzona wyłącznie przez odosobnionych geniuszy w rodzaju Newtona, wielką rolę odegrali także ci, którzy potrafili wielkie idee uczynić powszechną własnością – wprowadzanie w obieg wartościowych idei jest nie mniej ważne niż wprowadzanie w obieg rzetelnego pieniądza.
Depresyjny paradoks
Nieprawda w oczy kole
100 prisoner escape
A classic prison escape puzzle featuring 100 prisoners, 100 boxes and 100 tickets.
Spectacular Computer Failures: The Next Generation
If you have been wondering why blog post have been scarce lately, it is partly because my computer blew up again. Yes, the new one that I bought in September. If you have been following along, you might remember that last year I blew a video card in my old rig. I managed to squeeze maybe six more months of use out of that old rig by putting in a new video card, until the motherboard died in August. In September I got a brand new machine, and it started having issues on December 5.
I figured I post about the symptoms and experience here in case anyone else decided to buy an Alienware Aurora-R4 with a dual NVIDIA GeForce GTX 780 setup only to have it die few months later.
The problem started when I was playing a game (it was FarCry 4 for reference) when it completely froze up. It was a hard lock-up with the non-responsive keyboard, and speakers stuck repeating a single bleep over and over again. The video winked out few seconds later and my monitor dutifully displayed a “NO DVI SIGNAL” message, but the speakers kept on going. I ended up having to power cycle it just to get rid of the noise.
This was kinda odd, since FarCry 4 has been rather remarkably polished and bug free (as it should be since it is basically FarCry 3 with a palette swap) so such hard crash was unexpected. But the machine rebooted just fine so I thought nothing of it. Since it was already late, I thought nothing of it, logged off and went to sleep assuming this was the universe’s way of telling me to get off the computer.
Next day I was doing something in Photoshop, and the machine did this again: all of a sudden my screen went blank, and then about 30 seconds later I saw BIOS POST screen and the computer started rebooting itself. Again, I was a bit concerned but after it powered up, it was fine again, and I was unable to reproduce the crash by just toying around in Photoshop so I wrote it off as a one time glitch.
It wasn’t until I went back to FarCry 4 that I saw a persistent issue. Every time I started the game it will load up, show me main menu, let me load a saved game, display a progress bar, and then as soon as the actual game would start the screen would go blank. I would then get the “NO DVI SIGNAL” message from my monitor, followed by a reboot shortly after. This happened every single time.
As soon as I had a reproducible issue, I started digging. First place I went was the Windows EventViewer which, unsurprisingly, was full of critical Kernel-Power errors. I checked the timing, and each of them coincided with the hard crash and reboot. They all looked more or less like this:
Log Name: System Source: Microsoft-Windows-Kernel-Power Level: Critical Description: The system has rebooted without cleanly shutting down first. This error could be caused if the system stopped responding, crashed, or lost power unexpectedly. BugcheckCode: 278 BugcheckParameter1: 0xfffffa80140da4e0 BugcheckParameter2: 0xfffff8800fc16828 BugcheckParameter3: 0xffffffffc000009a BugcheckParameter4: 0x4 SleepInProgress: false PowerButtonTimestamp: 0 |
This was not very helpful, but after some research I found out that Bugcheck 278 is actually equivalent to BSOD 0x116 also known as VIDEO_TDR_ERROR. The most approachable description of this issue I found was:
This indicates that an attempt to reset the display driver and recover from a timeout failed.
In other words it was a video issue that would normally result in a blue screen of death, but since it crashed the entire video processing stack said BSOD could never actually be displayed. Possible causes of this error were as follows:
- Bad video driver acting up (not unusual from nVidia)
- Bad RAM chip causing discrepancies when syncing with VRAM
- Bad video card
So I went down this list, trying to nail down the exact issue. First, I upgraded to the latest nVidia driver. I actually don’t remember which version I had when I started the process, but I knew it was slightly behind. So I downloaded the latest and greatest, and updated it. This did not solve the problem. I decided to go the other way, and tried four previous versions of the driver, as well as two previous beta versions. None of them got rid of the crashes. It’s probably worth noting I was doing “clean” installs – meaning I would uninstall, the current driver, reboot and then install another one to avoid weird conflicts.
Next I tried doing the Dell pre-boot diagnostics. It is an on-board functionality on all Dell machines and is usually available from the selective boot menu (accessed by mashing F12 during POST). It doesn’t really do anything useful, but in case of detectable hardware failures it typically spits out an error code which can be given to Dell tech support circumventing a lot of bullshit like checking if the computer is plugged in, wiggling the wires and etc. Not only that – the Dell warranty support drones usually like to tell you to run the hour long extended test anyway and refuse to stick around on the phone as you do, necessitating a call-back.
Unfortunately, the pre-boot diagnostics module gave my computer a clean bill of health. Granted, it did not really have any extended tests it could run on the video cards – it would simply check if they were present and responding. It did however confirm that there was no issues with the memory. Just to double check that, I booted into a MemTest CD and ran it for about 12 hours (started in the evening, finished next day when I came back from work) and it did not show any errors.
The Alienware machine also came with something called Alien Autopsy which is yet another diagnostic tool. This one is a bit friendlier, since it does not require you to reboot your machine, and it also has seemingly more thorough tests for the video cards. So I decided to run that as well.
The video testing involves a thorough VRAM test and few video benchmarks during which it renders some spaceships on the screen, spins them around, and tests real time shaders, transparency, graphics pipeline and etc… As soon as I started running those, my machine started crashing and rebooting itself. It was reproducible and consistently failing about half-way through the benchmarks. I couldn’t pin down the crash to a single benchmark or test case, but I ran it about 20 times and I never managed to get through all of them without the machine shutting down on me. At this point I was fairly confident it was an issue with one of the video cards.
Armed with that evidence I phoned Dell Alienware support line and gave them all of the details outlined above. The guy on the other line listened to my spiel, looked through his notes and admitted I covered pretty much all the bases. He made me check my BIOS version to see if it needs to be updated but it turned out I had the latest and greatest one. So he agreed I need video cards replaced. I was expecting him to tell me to disable SLI and start pulling cards out to narrow down which one is the faulty one, but he just set up a dispatch to replace both of my cards.
Luckily I purchased the next business day on-site service warranty, so it only took them a week and a half to get it fixed:
Next Business Day support just became "next business week, maybe". Thank's a lot @Dell. I reported this on Sunday. pic.twitter.com/Oa3vrxEHwd
— Luke Maciak (@LukeMaciak) December 9, 2014
I’m happy to report that replacing the cards completely fixed my issue. I was a little concerned this was going to turn out to be a motherboard problem – because knowing my luck it would. But I haven’t seen the dreaded Bugcheck 278 crash since the new cards were installed. I’m currently trying to finish FarCry 4 so that I can go through some of my Steam Holiday Sale backlog, and probably Dragon Age Inquisition.
I also have a few book, and comics reviews in the pipeline, and I’ve been toying around with an idea of doing a Ravenflight style series but for a SF themed setting. So I’m not dead, do not unsubscribe from the blog yet.
Po przejściu Iranu od kilku dni zastanawiam się co przyniosła ta wyprawa i jak z...
O przejściu gór Zagros – co czujesz na koniec TAKIEJ drogi? | Łukasz Supergan - podróże, góry,...
www.lukaszsupergan.com
76 dni i ponad 2300 kilometrów pieszo przez góry Zagros. Pierwsze, osobiste podsumowanie tej wyprawy przez Iran, kilka dni po powrocie.
Fabryka Słów i Publio polecają: 10 najlepszych serii wydawniczych
Tylko 22 grudnia w Publio e-booki Fabryki Słów były o 30% taniej. Z tej okazji księgarnia ma dla nas dziesięć rekomendacji, które przygotował Mateusz Uciński.
Jak być może zauważacie – takich tekstów jest u nas coraz więcej. Mam nadzieję, że pomagają orientować się w tym, co powinniśmy kupić. Będzie to przy okazji dobry poradnik, jaki prezent sprawić miłośnikom fantastyki.
Linki prowadzą do Publio. Najpierw kilka słów o wydawnictwie, potem dziesięciu autorów i serii wydawniczych.
Wydawnictwo Fabryka Słów powstało w 2001 roku. Początkowo skoncentrowało się na polskich pisarzach prezentujących literaturę z szeroko pojętej fantastyki, z biegiem lat rozszerzyło swoją ofertę o inne gatunki literackie, a także autorów zagranicznych. Obecnie jest jednym z najprężniej działających wydawców na rynku polskim, dzięki któremu czytelnicy mieli szansę zapoznać się z twórczością takich pisarzy jak Jarosław Grzędowicz, Maja Lidia Kossakowska, Andrzej Ziemiański, Andrzej Pilipiuk, Jacek Piekara, Peter V. Brett, Mark Hodder, Janet Evanovich i Jack Campbell. Biorąc pod uwagę zróżnicowanie tematyczne i gatunkowe ich książek, każdy znajdzie wśród nich cos dla siebie. Poniżej przedstawiam zbiór dziesięciu pozycji, dzięki którym Fabryka Słów zdobyła serca polskich czytelników. Z tymi książkami naprawdę warto się zapoznać.
1. Maja Lidia Kossakowska – Zakon Krańca Świata
Świat po apokalipsie, która podzieliła rzeczywistość na dwa wymiary. Ten dla potępionych, w którym życie przychodzi z trudem i znojem, i ten dla wybranych, w którym panuje dobrobyt zapewniany przez Mistrzów oraz istoty wyższe. Nie dziwi więc fakt, że wśród tych pierwszych powstają gildie Łupieżców, Śmiałków, którzy przekraczają granicę i z narażeniem życia wykradają sekrety i artefakty pozwalające przetrwać resztkom ludzkości. Piękna, wielopłaszczyznowa opowieść, przesycona mistyką i magią, w której autorka pokazuje, jak wiele można utracić i jak trudno zachować człowieczeństwo w świecie, z którego pozostały już tylko gruzy. Kossakowska czerpie inspiracje ze skarbnicy ludzkich wierzeń, mitów, szamańskich rytuałów i, doprawiając to zaawansowaną technologią, tworzy obraz, który na długo zapada w pamięci. A sama historia głównych bohaterów – Grabieżcy Larsa Bergsona i Miriam – ma coś w sobie z uroku tej z „Leona Zawodowcy” Luca Bessona.
2. Jacek Piekara – Cykl o Inkwizytorze Mordimerze Madderdinie
(Sługa Boży, Miecz Aniołów, Łowcy dusz, Ja, inkwizytor: Dotyk zła, Ja, inkwizytor: Bicz Boży, Ja, inkwizytor: Wieże do nieba, Ja, inkwizytor: Głód i pragnienie).
Jedna z najbardziej bluźnierczych wizji w polskiej fantastyce. Bo jak inaczej nazwać świat, w którym Jezus nie umarł na krzyżu, tylko z niego zszedł, by pognębić swoich prześladowców, mówiąc – „nie pokój wam przynoszę, a miecz”. Świat, w którym Zło jest jak najbardziej realne i osobowe, a najważniejszą organizacją jest Święte Officjum, czyli Inkwizycja. Czarna wizja losów Europy i świata, z inkwizytorem Madderdinem w roli głównej, który opowiada czytelnikowi swoje dzieje w sposób niejednokrotnie przerażający, a jednocześnie niepozwalający oderwać się od lektury. Biorąc pod uwagę, jak zadziwiająco bliski jest ten świat naszemu – realnemu i jego historii, lektura tych książek jest mocnym przeżyciem. Bo chyba każdy zadawał sobie pytanie, jak by wyglądał świat, gdyby u jego fundamentów leżało coś innego, bardziej niepokojącego. W tej religijnej antyutopii jest odpowiedź na większość tych pytań.
3. Jarosław Grzędowicz – Pan Lodowego Ogrodu
Majstersztyk. Jedna z najlepszych polskich powieści fantastycznych ostatnich lat, zbierająca pochwały krytyków i otoczona swoistym kultem przez czytelników. Za tę powieść autor otrzymał najbardziej prestiżowe nagrody polskiej fantastyki – Nagrodę im. Janusza A. Zajdla, Śląkfę, Nautilusa i Sfinksa. Fabuła książki opowiada historię Vuko Drakkainena, astronauty, który zostaje wysłany z misją ratowniczą na planetę Midgaard w celu odnalezienia poprzedniej ziemskiej ekspedycji. Kiedy przybywa do świata, którego rozwój zbliżony jest do europejskiego średniowiecza, odkrywa, ze to, co na Ziemi poczytywane jest za bajki, na Midgaardzie jest rzeczywistością. Mimo że wyposażony w najnowsze zdobycze zaawansowanej techniki, wobec nieznanych mu sił Drakkainen zostaje pozostawiony samemu sobie. W świecie, który bynajmniej nie jest mu przyjazny, a ci, których miał szukać, bynajmniej nie zaginęli. Pod płaszczykiem doskonałej fantastyki, autor stworzył swoisty moralitet, w którym stawia pytanie o granice, do jakich posunie się jednostka, kiedy w swoje ręce dostanie potężną, niemalże boską władzę. Pozycja obowiązkowa. Nawet dla tych, którym słowo „fantastyka” źle się kojarzy. Nie zawiodą się.
4. Andrzej Ziemiański – Cykl Achaja
Mocna, męska literatura. Piękne kobiety, walka, wojny, intrygi i spiski. W świecie wykreowanym z zadziwiającym pietyzmem i dbałością o geopolityczne szczegóły. Historia młodej następczyni tronu, która wskutek pałacowych knowań traci swoją pozycję i wcielona do wojska musi walczyć o swoje życie, by utorować sobie miejsce w brutalnym, męskim świecie. Ziemiański odmalowuje swoją, momentami okrutną i krwawą wersję bajki o Kopciuszku, który nie czeka na swojego księcia, tylko z mieczem i karabinem w dłoni sięga po to, co mu się należy. Książka odniosła ogromny sukces i nie ma się czemu dziwić. Autor, tworząc postać księżniczki Achai, wykreował jedną z najbardziej wyrazistych postaci w panteonie polskiej fantastyki. Słaba płeć? Nie tym razem. W tym świecie to kobiety mają w żyłach stal. A przy tym są ponętne jak diabli.
5. Jacek Komuda – Cykl Samozwaniec
Chociaż mamy XXI wiek, dusza Jacka Komudy nieustannie krąży kilka stuleci wcześniej, w czasach Rzeczpospolitej Szlacheckiej. I z ręką na sercu można powiedzieć, ze od czasów Sienkiewicza nikt tak nie pisał o tych czasach. Ze znawstwem, zarówno historii, jak i obyczajów, i z prawdziwą pasją.
Tylko pasjonatom udają się takie rzeczy, jak doskonale napisana historia wyprawy moskiewskiej, kiedy polska szlachta chciała osadzić na carskim tronie Dymitra Samozwańca. Wyprawy, która zakończyła się tym, że polskie orły łopotały nad wieżami Kremla. Powieść dla miłośników wielowątkowych opowieści i dla miłośników historii, którzy odnajdą tu wszystko, co w tym gatunku najwartościowsze. Chociaż sam autor mówi o sobie, że jest „warchołem”, to na pewno nie w kwestii umiejętności pisarskich. W jego książkach świat, który dawno przeminął, odżywa na nowo. W blasku szabli i furkocie husarskich skrzydeł.
6. Mark Hodder – Cykl Burton i Swinbourne
(Dziwna sprawa Skaczącego Jacka, Zdumiewająca sprawa Nakręcanego Człowieka, Wyprawa w Góry Księżycowe)
Steampunk. Ale w wysmakowanej, wręcz eleganckiej formie. Jak na Anglika zakochanego w swoim kraju przystało. Hodder, opierając się na autentycznych postaciach (Richard Burton – podróżnik, odkrywca, Algernon Swinbourne – poeta), pokazuje alternatywną historię Imperium Brytyjskiego, w którym młoda królowa Wiktoria ginie z ręki zamachowca, a eugenika i jej twory są na porządku dziennym. Po ulicach przemieszczają się parowe powozy, a w niebo wzbijają się rotofotele. Kiedy dodamy do tego klimat, który znamy z twórczości Charlesa Dickensa i Arthura Conan Doyle’a, nieokiełznaną wyobraźnię i nietuzinkową intrygę, uzyskamy miksturę, która silnie uderzy czytelnikowi do głowy. Każdy, kto lubi zabawę konwencją i odnajdywanie w literaturze „smaczków”, powinien być w pełni usatysfakcjonowany. Wspomnieć należy jeszcze o jednym, bardzo istotnym elemencie. Humor, w jego angielskiej, najczystszej postaci. Książki Marka Hoddera to intelektualna zabawa na najwyższym poziomie. Dla anglofilów pozycja obowiązkowa.
7. Peter V. Brett – Cykl o Arlenie
(Malowany człowiek, Pustynna Włócznia, Wojna w blasku dnia)
Kiedy ukazał się pierwszy tom cyklu – „Malowany Człowiek”, wśród czytelników zapanowało zdumienie. Z pozoru prosta historia fantasy o świecie, w którym ludzie atakowani są przez demony pojawiające się o zmroku, okazała się doskonałym odświeżeniem nieco skostniałego gatunku. Brett, bazując na jakże oczywistym, atawistycznym lęku przed tym, co kryje się w mroku, zbudował prawdziwą epopeję o walce zarówno z demonicznym przeciwnikiem, jak i z demonami ukrytymi w ludzkich sercach. Zabieg pokazania dramatycznych wydarzeń z perspektywy jednostek, a nie ogółu, udał się znakomicie. Czytelnik z uwagą śledzi losy Arlena – chłopca, który poznał sekret walki z potworami, ale zapłacił za to częścią siebie. Z książki na książkę autor odsłania ogrom swego świata, kusi nim i oczarowuje. Jednocześnie zderza ze sobą dwa diametralnie różne spojrzenia na walkę i poświęcenie, nieprzypadkowo podpierając się różnicami cywilizacyjnymi. Jeżeli oprzeć się na stwierdzeniu, że fantasy to bajki dla dorosłych, to ta bajka jest wyjątkowo mroczna. Ale jak każda baśń niesie ze sobą morał. Bardzo głęboki i zdecydowanie warty odkrycia.
8. Andrzej Pilipiuk – Cykl o przygodach Jakuba Wędrowycza.
(Kroniki Jakuba Wędrowycza, Czarownik Iwanow, Weźmisz czarno kure…, Zagadka Kuby Rozpruwacza, Wieszać każdy może, Homo bimbrownikus, Trucizna)
Każdy chyba oglądał film Wiliama Friedkina „Egzorcysta” z 1973 roku. Kultową scenę, w której ksiądz Merrin wysiada z taksówki na zamglonej ulicy z muzyką Mike’a Oldfielda w tle. A co by było, gdyby podobne zdarzenie miało miejsce w Polsce, a nie w USA. Zamiast taksówki byłaby furmanka, a egzorcysta nie był księdzem tylko wiekowym bimbrownikiem z patologicznymi odchyłami, ze wsi w okolicach Chełma. Takiego właśnie pogromcę zła i sił ciemności powołał do życia Andrzej Pilipiuk. Jego Jakub Wędrowycz to wredne i złośliwe indywiduum, w którym skumulowały się chyba wszystkie nasze przywary narodowe, z megalomanią i alkoholizmem na czele. Nie przeszkadza mu to jednocześnie być nieziemsko wręcz skutecznym w tym, co robi. Dodajmy, że autor ma naprawdę bogatą wyobraźnię i na drodze egzorcysty z Wojsławic stawia czasami zaskakujących przeciwników. Jeśli nie podziała na nich woda święcona, to na pewno gazrurka dobyta z cholewy gumofilca. Fantastyka na wesoło w rodzimym, nieco szalonym wydaniu.
9. Tomasz Kołodziejczak – Cykl Dominium Solarne
(Kolory sztandarów, Schwytany w światła)
Daleka przyszłość. Ludzie skolonizowali kosmos. Nad wszechświatem władzę sprawuje Dominium Solarne, wciąż wchłaniające ostatnie, samodzielnie rządzone planety. Jedną z takich jest Gladius, rodzima planeta Daniela Bondaree – Tanatora – sędziego i kata w jednym. Kiedy w tym spokojnym świecie pojawiają się Obcy, dokonując zbrodni na miarę nazistowskich eksperymentów z czasów II wojny światowej, jedynym rozwiązaniem wydaje się przyłączenie tej planety do Dominium Solarnego. Nie wszyscy jednak w to wierzą. Bondaree i jego zwierzchnicy odkrywają spisek, w którym okrucieństwo Obcych jest tylko jednym z kluczowych elementów. Rozpoczyna się nierówna walka o niepodległość planety Gladius.
Kołodziejczak stworzył jedno z najciekawszych uniwersów w polskiej science fiction, łącząc elementy space opery z fantastyką socjologiczną, w której pobrzmiewają echa prozy Janusza Zajdla z „Wyjściem z cienia” na czele. Fantastyka naukowa z silnym naciskiem na jej naukowy charakter.
10. Jakub Ćwiek – Cykl Kłamca
Co się dzieje z dawnymi bogami. Umierają? Rozpływają się w nicości? Możliwe, ale nie wszyscy. Przykładem jest Loki – nordycki bóg – kłamca, który wybiera pracę dla konkurencji, zostając… płatnym zabójcą na usługach Nieba. Chociaż pomysł wydaje się karkołomny, rezultat końcowy jest nadspodziewanie smakowity. Autor potrafi bawić się popkulturą, kreując z rudowłosego boga swoistego outsidera rodem z filmów noir. Kiedy dodamy do tego fakt, iż nowe szefostwo Lokiego zamierza skończyć z Ziemią barwnym i biblijnym Armagedonem, były bóg wikingów będzie miał pełne ręce roboty. Dla miłośników urban fantasy z naciskiem na twórczość Neila Gaimana pozycja wręcz obowiązkowa. Chociażby dla sceny polowania na Świętego Mikołaja…
Mateusz Uciński
Ja oczywiście w komentarzach zapraszam do zostawiania własnych rekomendacji – z czym się zgadzacie, z czym nie, co warto przeczytać?
Note: There is a poll embedded within this post, please visit the site to participate in this post's poll.Można zaznaczyć kilka odpowiedzi.
Czytaj dalej:
- Publio podsumowuje Wakacyjną Listę Osobistą – wygrały: Lód, Sherlock i Siła nawyku
- Ruszyła aplikacja mobilna Publio + Agatha Christie na zachętę
- Opowieści z Narnii debiutują jako e-book!
- „Zawód: zwycięzca” – premiera, promocja i konkurs!
- Metro na czytniki! Bezpłatnie i w prenumeracie
- Seria „Archiwum polskiej fantastyki” ukaże się w e-booku
Wojciech Cejrowski o Teori Darwina. (BZDURY ALERT)
Wstawiam to znalezisko żeby udowodnić wszystkim, którzy uważają tego człowieka za światłego i nie omylnego, że bynajmniej taki nie jest. Wojciech Cejrowski opowiada bzdury o Teorii Darwina. Zapraszam.
Inspiracja o czwartej nad ranem
Isaac Newton: dwa twierdzenia o ruchu planet (1684)
Znane są przypadki wybitnych uczonych, którzy niezbyt chętnie publikują nawet istotne wyniki. Doktoranci Caltechu obawiali się przedstawiać swoje prace Richardowi Feynmanowi, bo mógł on wyjąć z biurka jakieś swoje stare obliczenia, zawierające to samo. Podobne historie opowiadano o Larsie Onsagerze, który latami nie publikował wielu swoich wyników (jak np. ścisłe rozwiązanie dwuwymiarowego modelu Isinga), przedstawiając je tylko na jakimś wykładzie albo w formie uwag po czyimś seminarium.
W roku 1684 w środowisku londyńskich członków Towarzystwa Królewskiego dyskutowano na temat ruchu planet. Wysuwano przypuszczenie, że na planety działa ze strony Słońca siła odwrotnie proporcjonalna do kwadratu odległości planety od naszej gwiazdy. Sir Christopher Wren, wybitny architekt, twórca katedry św. Pawła i wielu ważnych budowli w Londynie, wyznaczył nawet nagrodę: książkę o wartości 40 szylingów dla tego, kto rozwiąże zagadnienie ruchu planet. Próbował tego dokonać astronom Edmond Halley, jednak bez skutku. Robert Hooke chwalił się, że zna rozwiązanie, ale go nie pokazał. W sierpniu tego roku Halley był w Cambridge i spotkał się tam z Isaakiem Newtonem. Zapytał go, po jakim torze poruszać się powinna planeta poddana przyciąganiu odwrotnie proporcjonalnemu do kwadratu odległości od Słońca. Po elipsie – odrzekł bez wahania Newton. Okazało się, że kiedyś już to wykazał, nie mógł jednak znaleźć dowodu wśród papierów, obiecał więc go wysłać pocztą. Za jakiś czas Halley otrzymał krótką pracę De motu corporum in gyrum – „O ruchu ciał po orbitach”. Ważniejsze było, że pod wpływem tej rozmowy Newton na nowo zajął się zagadnieniem ruchu planet. Wciągnęło go ono na tyle, że w ciągu osiemnastu miesięcy napisał najważniejszą książkę w historii nauk ścisłych: Matematyczne zasady filozofii przyrody (1687). Odkrył po drodze prawo powszechnego ciążenia i niejako przy okazji sformułował trzy zasady dynamiki, których uczy się w szkołach.
Dwa główne wyniki De motu corporum in gyrum dotyczą siły działającej na planetę ze strony Słońca. Znane było od dawna, choć niezbyt dobrze rozumiane II prawo Keplera: promień wodzący planety zakreśla w jednakowych czasach jednakowe pola. Newton zdał sobie sprawę, że prawo to oznacza, iż na planetę działa siła skierowana ku Słońcu.
(Rysunek z Matematycznych zasad, 1687)
Łamana ABCDEF jest drogą planety. Wyobrażamy sobie, że w jednakowych odstępach czasu planeta popychana jest impulsami skierowanymi do Słońca S, wskutek tego zamiast poruszać się ruchem prostoliniowym po odcinku Bc, porusza się po odcinku BC. Trójkąty SBc i SBC mają jednak tę samą wysokość, a więc ich pola powierzchni są równe.
Wiemy zatem, że siła poruszająca planetę skierowana jest ku Słońcu. Jeśli przyjmiemy za Keplerem, że orbita planety jest elipsą, to można wykazać dodatkowo, iż siła ta jest odwrotnie proporcjonalna do kwadratu odległości planety od Słońca . (Słońce jest w ognisku elipsy, nazywanym tu przez Newtona: umbilicus – dosł. pępek).
Na drodze od P do Q planeta „spada” w kierunku linii SP o odcinek RQ. Droga PQ przebywana jest w krótki czasie . Jeśli czas ten jest bardzo krótki, planeta porusza się ruchem jednostajnie przyspieszonym:
Przyspieszenie grawitacyjne planety oznaczyliśmy . Należy więc drogę RQ oraz czas wyrazić za pomocą wielkości geometrycznych. Figura QRPx jest równoległobokiem, na przedłużeniu QX leży v: punkt przecięcia z CP. Planeta spada w kierunku Px, ale z geometrii elipsy łatwo jest wyznaczyć Pv, dlatego wprowadzamy ten pomocniczy punkt v. Mamy
gdzie znak oznacza równość w granicy, gdy ; oraz są tzw. średnicami sprzężonymi elipsy GCP oraz DCK (linia DK jest równoległa do stycznej PR w punkcie P). Równanie (*) wynika z własności elipsy, szczegóły na końcu wpisu.
Korzystamy teraz z podobieństwa trójkątów Pxv i PEC. Mamy więc
Ostatnia równość wynika z tzw. lematu Newtona, por. niżej (**).
Do przyspieszenia wchodzi jeszcze czas, który możemy zastąpić polem trójkąta EPQ o podstawie i wysokości Dwa trójkąty prostokątne QTx oraz PFE są podobne, zatem
Wstawiając wszystkie znalezione zależności do wyrażenia na przyspieszenie, otrzymujemy
W ostatniej równości korzystamy z faktu, że iloczyn nie zależy od położenia punktu P, por. niżej (***), oraz z faktu, że iloraz odległości Qv i Qx jest w granicy równy 1.
Prowadzenie obliczeń algebraicznych oraz przejścia graniczne przy użyciu proporcji nie były najwygodniejsze. Newton był jednak skrajnym konserwatystą i używał takiej techniki z przyczyn czysto ideologicznych: uważał bowiem geometrię grecką za doskonalszą niż analityczna geometria Kartezjusza. W młodości, korzystając z podejścia analitycznego, otrzymał wiele ważnych, do dziś podręcznikowych wyników, jak np. różne wyrażenia na promień krzywizny. Teraz, pisząc dzieło życia, świadomie wybrał metodę klasycznych proporcji. Mówił nawet, że specjalnie napisał swoje Matematyczne zasady trudnym językiem, żeby zniechęcić ludzi o powierzchownej znajomości matematyki.
Rysunek pochodzi z pracy J.A. Lohne, The Increasing Corruption of Newton’s Diagrams, „History of Science”, t. 6 (1968), s. 81 (rysunki u Newtona zwykle nie są najlepsze, nie wszyscy wydawcy przerysowywali je ze zrozumieniem).
Szczegóły techniczne
Elipsę na płaszczyźnie a’ można otrzymać jako rzut prostokątny okręgu leżącego na płaszczyźnie a.
Dla okręgu nietrudno wyprowadzić zależność
Ostatnia równość staje się dokładna, gdy , jest promieniem okręgu. W rzucie dwie prostopadłe średnice okręgu przejdą w dwie średnice sprzężone elipsy. Proporcje równoległych odcinków nie mogą się zmienić, więc
Stąd natychmiast otrzymujemy (*). Punkty I oraz S są ogniskami elipsy. Punkt H na rysunku w tekście zasadniczym otrzymujemy, odkładając na linii PE odległość PI=PH. Zatem trójkąt PIH jest równoramienny. Linia PF prostopadła do stycznej (normalna) jest dwusieczną kąta IPH (jest to znana własność elipsy: promienie światła wysłane z jednego ogniska skupiają się w drugim). PF jest więc symetralną IH i odcinek IH jest równoległy do EK. Kąt ISH jest przecięty tą parą równoległych. Ponieważ SC=CH (oba ogniska są równoodległe od środka elipsy), więc z tw. Talesa, mamy SE=EI. Suma odległości punktu P od obu ognisk jest stała i równa podwojonej dużej półosi :
Twierdzenie to nazywa się czasem lematem Newtona.
Aby otrzymać (***), rozważmy pole równoległoboku opisanego na elipsie, jest ono równe i nie zależy od położenia punktu P, ponieważ rzutując okrąg z opisanym na nim kwadratem na płaszczyznę a’, zawsze otrzymamy takie samo pole powierzchni równoległoboku na tej płaszczyźnie, bez względu na orientację kwadratu na płaszczyźnie a. Jest to tzw. drugie tw. Apoloniusza, znane niemal dwa tysiące lat przed Newtonem.