Shared posts
Hobbit: Bitwa Pięciu Armii
Podchodząc do nowego Hobbita już na wstępie musimy uzmysłowić sobie pewien jasny, niemniej często pomijany fakt – to już nie jest Władca Pierścieni. Nie zmieni tego żaden director’s czy extended cut, ponieważ pomiędzy Śródziemiem sprzed ponad dekady, a Śródziemiem z filmów o przygodach Bilba Bagginsa zaszła zbyt duża jakościowa zmiana, aby można zniwelować ją dzięki doklejeniu do całości kilkudziesięciu minut materiału. Wprawdzie za kamerą wciąż stoi ten sam Peter Jackson, a na ekranie pojawiają się bohaterowie, którzy swojego czasu zawładnęli masową wyobraźnią. W miliardowej franczyzie zaczęło brakować jednak kinowej magii, która niwelowała pewne niedoskonałości opowieści o walce z mrocznymi armiami Saurona.
Po części stało się tak dlatego, że widz zdążył przyzwyczaić się do niezwykłości świata stworzonego na podstawie prozy Tolkiena, czasy poszły do przodu, rewolucyjność Władcy stała się już raczej rzeczą dla piszących podręczniki. Smutnym faktem jest jednak i to, że o ile w przypadku pierwszej trylogii śmiano się z niepotrzebnych dłużyzn (najlepiej robił to oczywiście Randal Graves w drugiej części Sprzedawców), często robiono to z wyraźną dozą przesady. W słynnym „spacerze do wulkanu” większość wątków miała bowiem uzasadnienie, dłużyzny czemuś służyły. W Hobbicie również mają swoją rolę –maksymalne rozciągnięcie materiału, a co za tym idzie, zarobienie większej ilości monet, aniżeli pomieściłyby skarbce Ereboru. Smocza choroba, na którą zapadają opanowani przez bogactwa władcy Samotnej Góry jest zresztą doskonałą diagnozą tego, co przydarzyło się twórcom Hobbita. Jackson prawdopodobnie dogadałby się z Thorinem.
Bitwa Pięciu Armii wpisuje się w tę refleksję, choć należy uczciwie zaznaczyć, że to zdecydowanie najlepsza część nowej trylogii Śródziemia. Aby opowiedzieć o niej jak najbardziej przejrzyście postanowiłem nagiąć odrobinę formułę klasycznej recenzji i nadać tekstowi nieco odmyślnikowej systematyczności. Zacznę od tego, co boli – na pierwszy ogień idą minusy.
Go Go Middle-earth Rangers!
1. Już we Władcy Pierścieni mogliśmy ponarzekać sobie na to, że postacie są albo fatalnie nikczemne, albo nieskazitelnie dobre. Właściwie tylko Gollum, najbardziej złożony bohater całego filmowego Śródziemia, wyłamywał się z tego schematu. Oczywiście, proza Tolkiena powstała wiele lat temu, trzeba brać na to poprawkę. Niemniej, W Bitwie Pięciu Armii nieustannie podkreśla się to, do której z grup należą poszczególne postacie. Podkreśla się aż do znudzenia. Wszelkie próby wtłoczenia do charakterów nutki ambiwalencji wychodzą niezwykle teatralnie i nieprzekonująco.
2. Niektóre postacie są tak przerysowane, że zaczynają zaburzać kompozycję całości. Prym wiedzie tu Legolas, który mimo zdobycia kilku zmarszczek i kilku kilogramów odstawia takie numery, że chwilami wydaje się, że na ekranie nie mamy do czynienia z trzecią częścią Hobbita, ale z dziwnym sequelem Hero lub Domu latających sztyletów. Fikołki na kłach Olifantów to przy Bitwie Pięciu Armii amatorska zabawa.
3. Orkowie nigdy nie byli w Śródziemiu zbyt poważani, ale tym razem mamy do czynienia ze sporą przesadą. W jednej ze scen Gandalf z przerażeniem wspomina o zbliżających się zastępach wroga. Z jego ust padają słowa o wyćwiczonych wojownikach, którzy od dziecka wychowywani są jedynie do walki. A co dzieje się w momencie, gdy legiony orków wylewają się na bohaterów? Ano rzeź. Owe potworne maszyny do zabijania mimo wzrostu i muskulatury pełnią rolę analogiczną do Kitowców z Power Rangersów. Ile by ich nie było, to i tak są jedynie żałosną zapowiedzią walki z głównym bossem. Potężne orki zabijają nawet dzieciaki, które ledwo trzymają miecz w ręku. Gdyby Lionel z Martwicy mózgu wpadł w ich zastępy ze swoją kosiarką, Bitwa Pięciu Armii rozegrałaby się bez tej kluczowej i najmniej urodziwej. Przez to wszystko finałowe starcie wygląda momentami tak, jakby rozwydrzone dziecko rozstawiło na podłodze pokoju wszystkie plastikowe figurki z kolekcji i strąciło je za pomocą dwóch/trzech ulubionych. Niech świat płonie, a co.
4. Całkowicie nie rozumiem dlaczego Jackson decyduje się na to, żeby w kulminacyjnym momencie trylogii, epickiej bitwie pomiędzy różnymi rasami zamieszkującymi Śródziemię, wciskać w scenariusz slapstickowe zagrywki najniższego sortu. W trakcie filmu pojawia się kilka z zamierzenia komediowych scen, które totalnie kładą klimat bitwy o jeden ze strategicznie najważniejszych punktów całego świata stworzonego przez Tolkiena. Dobrze, że na planie nie znalazły się torty oraz skórki od bananów, bo pewnie poszłyby w ruch.
5. Podobnie jak w przypadku poprzednich części Hobbita, tak i tym razem niektóre wątki są zbyt rozciągnięte. Można zaobserwować znaczącą poprawę w porównaniu do najgorszej części trylogii, czyli Pustkowia Smauga, niemniej nie zmienia to faktu, że momentami wciąż mamy ochotę spojrzeć na tarczę zegarka.
Cień wielkiej góry
1. Przysiadłszy w cieniu Samotnej Góry przechodzimy do plusów. Najwyraźniejszym z nich pozostaje niezmiennie Martin Freeman, który dosłownie dźwiga tę trylogię na swoich barkach. W Bitwie Pięciu Armii ponownie znajduje się o kilka aktorskich długości przed innymi, zostawiając daleko z tyłu nawet McKellena, odgrywającego Gandalfa na przyzwoitej jakości autopilocie. Elijah Wood był bardzo dobrym hobbitem, ale aż się łezka w oku kręci, gdy pomyśli się o tym, że to Freeman mógłby tachać pierścień do czynnego wulkanu znajdującego się po samym środku niczego. Po tej trylogii w świecie Śródziemia istnieje dla mnie jeden prawdziwy pierścień oraz jeden prawdziwy Hobbit.
2. Jackson naprawił wiele niedociągnięć technicznych, które biły po oczach w poprzednich częściach. Bitwa Pięciu Armii odbywa się właściwie bez większych wpadek. CGI jedynie w jednej-dwóch scenach naprawdę kuje w oczy, a i tak robi to raczej za pomocą małych drzazg, a nie ogromnych badyli, które wyjątkowo często czyhały na nasz aparat wzrokowy w Pustkowiu Smauga. Taka zmiana cieszy, ponieważ ostatnia część trylogii zaplanowana jest głównie jako widowisko.
3. Za dobrą warstwą techniczną idą również dobre lokacje. Plenery potrafią wywołać w widzu na moment te same emocje, które lata temu towarzyszyły w trakcie oglądania Władcy Pierścieni. Na przód peletonu wyrywa się Erebor oraz miasto znajdujące się w cieniu kransoludzkiej góry (w obu przypadkach zadziwiająca ilość detali i ogromna dbałość o szczegóły).
4. Nieco ambiwalentne odczucia mam w stosunku do tytułowej bitwy, ponieważ po cichu liczyłem na nieco większe widowisko, niemniej skłamałbym, gdybym powiedział, że nieco sztampowa ustawka pomiędzy siłami zła i cywilizowanymi armiami nie sprawia kinowej radochy. Gdy zaakceptujemy już los orków-kitowców można z Bitwy Pięciu Armii wyjść ze zdecydowanie polepszonym humorem.
IMAX
Osobny akapit zdecydowałem się poświęcić odbiorowi filmu w kinie typu IMAX. W kontekście kolejnych dużych blockbusterów na forach internetowych zazwyczaj wyrastają tematy dotyczące tego, gdzie najlepiej obejrzeć dany film. Powiem szczerze, że IMAX był mi ostatnio nie po drodze i nie zaglądałem do niego zbyt często. Po Bitwie Pięciu Armii wiem jednak o tym, że każdy kolejny liczący się blockbuster chcę obejrzeć w tej technologii. 3D wyświetlane w klasycznych kinach cyfrowych nie ma startu do tego, co oferuje IMAX. W jego przypadku nie ma mowy o przyciemnieniu obrazu po założeniu okularów, nie ma zmian kolorów, strat ostrości. Jest za to ten efekt przestrzenności, który momentami pozwala poczuć się jak dziecko łapiące z wypiekami rybki uciekające z ekranu. Dzięki Bitwie Pięciu Armii odkryłem tę technologię na nowo.
***
Ostatecznie decyduję się na wystawienie siódemki w dziesięciostopniowej skali. Tłumaczę to sobie w ten sposób, że na 6-/10 oceniam samą historię, 7/10 dostają efekty, a 10/10 ich imaxowe doświadczenie. Po wyciągnięciu średniej wychodzi niemal osiem, ale Hobbitowi zdecydowanie nie należy się aż tak wysoka nota. Gdybym zobaczył zwieńczenie trylogii w domowym zaciszu prawdopodobnie nie byłoby również mowy o siódemce, niemniej Jackson stworzył przecież film z myślą o kinowych ekranach.
Wszyscy wiemy o tym, że piracki statek wypłynął ponownie na szerokie wody. Wybrzeża Bałtyku zamienił na egzotyczne akweny w okolicach Kostaryki. Wiemy również, że za pasem są Oscary, a wraz z nimi jednym z najbardziej chodliwych towarów staną się screenery. Uwierzcie, w przypadku Hobbita całkowicie nie warto. Jeśli chcecie czerpać z tego filmu jakąkolwiek przyjemność, obejrzyjcie go w możliwie najlepszej jakości. Bez niej Bitwa Pięciu Armii stanie się niczym więcej, jak kolejną ekranową przepychanką.
Znowu sięgamy do gwiazd
HOBBIT: BITWA PIĘCIU ARMII
Prosto z mostu – nie wielbię Tolkiena i jego podróży po Śródziemiu. Z książkami do czynienia miałem niewiele i dość dawno, a filmy, owszem, widziałem, ale nie wielokrotnie. Lubię je i doceniam za wiele aspektów. Jednak nie są to produkcje, które zmieniły moje życie – ani jako człowieka, ani kinomana. Jak można łatwo wywnioskować, nie mam emocjonalnego stosunku do filmów Jacksona i fanboyem zdecydowanie nie jestem. Nie pisałem więc tej recenzji z namaszczeniem. Nie będę skupiał się na porównaniach z książką ani wyliczał wszelkich nawiązań do „Władcy pierścieni”. I to nie dlatego, że uważam to za coś głupiego. Przyczyna jest dużo prostsza – po prostu nie sądzę, abym się do tego nadawał. Co w takim razie zrobię? Postaram się ocenić ten film przez pryzmat finału wielkiego hollywoodzkiego widowiska. Jeśli to dla was za mało, nie bijcie.
Na początek kilka oczywistości. To już pewne, że nową trylogię niepotrzebnie rozciągano do granic możliwości. Fabule zdecydowanie brakuje spójności, a ostatnia część serii nie sprawi, aby niezadowoleni widzowie diametralnie zmienili w tej kwestii zdanie. Jest to co prawda najkrótszy z filmów i praktycznie nie ma w nim momentów przestoju, ale – paradoksalnie – przez ostre cięcia w montażowni w całej historii zrobił się tylko jeszcze większy bałagan. O tym jednak później.
Tym, co się nie zmienia, tym razem w sensie pozytywnym, jest też realizacyjny przepych i dbałość o detale. Tak naprawdę trudno ocenia się kolejne części Tolkienowskiej sagi Jacksona, bo każdy wręcz wymaga utrzymania pewnego (niezwykle wysokiego, dodajmy…) poziomu produkcji, a może nawet i podnoszenia postawionej wcześniej poprzeczki. Dlatego otrzymywanie tego, co dostało się już przedtem, właściwie rzadko jest chwalone. Przyjmujemy to bowiem za coś naturalnego.
Ale w „Bitwie Pięciu Armii” jest coś, co można zaliczyć na plus w stosunku do poprzednich części. Mianowicie słynne 48 klatek na sekundę – film ogląda się po prostu lepiej. Nie ma już takiego wrażenia sterylności i braku „magii” ekranu, odgrywającej przecież kluczową rolę w tego typu kinie. Jackson i spółka chyba musieli wziąć sobie do serca uwagi, których posypało się całe mnóstwo, zwłaszcza po premierze „Niezwykłej podróży”. Widać, że twórcy pracowali nad ulepszeniem nowego standardu i chwała im za to. W niektórych scenach co prawda postaci wciąż wydają się poruszać jak w trybie szybkiego przewijania, a CGI niezmiennie mocno wali po oczach, ale bez wątpienia wszystko to idzie w dobrym kierunku. Może przy następnym filmie Jacksona w końcu zrozumiemy, co poeta miał na myśli.
AKTORSKI POJEDYNEK
Plusem jest również fabularny rozwój najbardziej irytującego wątku „Hobbita”, a więc love story Tauriel i Kiliego. Trzeba przyznać, że o ile romans ten wzięty jest z wiadomego miejsca sponsorowanego przez literkę „D”, tak jego prowadzenie w ostatniej części zasługuje na duże pochwały. Pokazano go w „Bitwie…” subtelnie, wiarygodnie i z pięknym zakończeniem. A przede wszystkim… w dość małej dawce. Poza tym Evangeline Lilly wreszcie dostaje do zagrania kilka bardziej wymagających scen i naprawdę dobrze w nich sobie radzi – jej postać żegna się z widzami w sposób poruszający i pozostawia po sobie pozytywne wrażenie, prawdopodobnie nawet dla tych, którzy najbardziej narzekali na jej obecność w filmowym „Hobbicie”. Ten wyjątkowo niepotrzebny wątek mimo wszystko zakończono z klasą.
Kontynuując temat oczywistości – Martin Freeman w głównej roli jest bezbłędny. Nie ma na świecie lepszego Bilba i… tyle. Potrzeba pisać więcej? W ogóle cała obsada spisuje się wzorowo. Ian McKellen, tak jak we „Władcy pierścieni”, zaledwie jednym spojrzeniem potrafi pokazać, co kłębi się w głowie jego postaci. Jest tak samo dobry jak przed dekadą, a tym razem dostaje jeszcze idealnego partnera w osobie Freemana. Ich wspólne sceny z końcówki filmu to taki aktorski pojedynek dwóch geniuszy – jedno luknięcie, kilka gestów, a wiadomo wszystko.
Z reszty obsady wyróżnia się przede wszystkim Luke Evans – po raz kolejny udowadnia on, że urodził się do grania w kostiumie. Ma odpowiednią charyzmę i dobrze się stało, że jego wątek został tak mocno poszerzony. Richard Armitage świetnie oddaje zaś „gorączkę złota” Thorina. Ten niezbyt znany dotąd aktor z pewnością ma zadatki na gwiazdę – niech tylko nie gra już w takich gniotach jak tegoroczne „Epicentrum”.
GASNĄCY OGIEŃ
Przechodząc jednak do tytułowej „Bitwy Pięciu Armii”… Oczywiście przed nią wydarzyć musi się co innego. „Pustkowie Smauga” kończy się w pół zdania, widokiem smoka lecącego na Miasto nad Jeziorem, co zapowiada epickie, pełne ognia starcie. I rzeczywiście tak jest – scena ataku na miasto robi ogromne wrażenie. Przez głowę przechodzi wtedy jedno, mianowicie: to są te momenty, za które kocha się Dziesiątą Muzę. Ale… ten moment w najnowszym „Hobbicie” jest niezwykle krótki. To jedynie prolog, kilka minut przed właściwym rozpoczęciem filmu i pojawieniem się tytułu na ekranie. Ogień gaśnie zanim na dobre się rozpali. Przyznam szczerze, że aż nie mogłem uwierzyć w to, że wszystko kończy się tak nagle. Ogromna szkoda, tym bardziej, że takie, a nie inne zakończenie poprzedniej części, zapowiadało nieco więcej emocji. Doprawdy trudno zrozumieć dlaczego starcie Smauga z Bardem nie mogło być wspaniałym zakończeniem drugiego z filmów, a zamiast tego otrzymaliśmy irytujący cliffhanger.
Z drugiej strony, „Bitwa…” od razu narzuca ostre tempo i właściwie nie zwalnia go do samego końca. Film z pewnością montowano z większym rygorem niż poprzednie części. Niby jest to zaletą, ale… te bezkompromisowe cięcia po prostu widać gołym okiem. Historia w wielu miejscach nie ma ładu ani składu – np. armie krasnoludów i orków dołączają do walki ni stąd ni zowąd, po prostu wyłaniając się zza pagórków. W końcówce zaś poszczególne wątki urywane są w tak niedbały sposób, że cała bitwa sprawia wrażenie, jakby odbyła się trochę bez powodu. Przy 8-godzinnej adaptacji stosunkowo krótkiej książki takie grzeszki nie powinny mieć miejsca.
Same walki oczywiście spełniają swoje zadanie. Bitwę nakręcono z prawdziwym rozmachem, zarówno w scenach zbiorowych, jak i w pojedynkach. Twórcy powoli budują ładunek emocjonalny, który zapowiada przejmujący finał. Potem jednak dochodzi do potyczki Legolasa z jednym z orków. W jej finale elf wspina się po… spadających w przepaść kamieniach (nie, nic mi się nie pomyliło…). Efekt? Wybuchy śmiechu widowni i zrujnowanie powoli stopniowanego napięcia. Nawet późniejsza walka Thorina z Azogiem nie wzbudza już takich emocji. Choć zachwyca wizualnie (rozgrywa się na zamarzniętym jeziorze), logicznie pozostawia sporo do życzenia.
PREQUEL DLA FANÓW
„Bitwa…” to część bardziej mroczna i posępna, gdzie w równym stopniu jak walki eksponuje się ciemną stronę ludzkiej natury. Kwestia chciwości prezentowana jest nie tylko w wątku gorączki złota Thorina, ale właściwie przez cały film. Mimo że Jackson nie zapomina o humorze, jest go znacznie mniej niż w poprzednich rozdziałach trylogii. Wraz ze zbliżaniem się w czasie do wydarzeń, które rozpoczynały „Władcę pierścieni”, film odchodzi od stylistyki kina przygodowego i zamiast tego otrzymujemy gorzką, symboliczną przypowieść. I o ile wszystko to działa właściwie na plus, jest w tym jeden spory szkopuł. Moim zdaniem zamiast ekranizacji „Hobbita” twórcy ostatecznie fundują nam nieco wymuszony prequel „Władcy…”.
Według mnie, a więc trochę tolkienowskiego laika, zupełnie niepotrzebne jest wprowadzanie do fabuły Legolasa czy Galadrieli. Również krytykowany przez wszystkich uczuciowy trójkąt Tauriel, Legolasa i Kiliego, to przecież bezpośrednie odwołanie do podobnego wątku z „Władcy…”. O ile pojawienie się Froda na początku „Niezwykłej przygody” było uroczym przypomnieniem głównego bohatera poprzedniej trylogii, tak już na przykład to, co dzieje się w „Bitwie…” w Dol Guldur, jest tylko niepotrzebnym komplikowaniem i tak niezbyt spójnej fabuły. Dla fanów duetu Tolkien-Jackson będzie to z pewnością nie lada gratka, przyprawiająca o szybsze bicie serca i być może cofająca w czasie do momentów, gdy dekadę temu z zapartym tchem oglądało się tę historię w kinie. Po innych widzach wątek ten jednak zapewne spłynie, nawet jeśli widok 92-letniego Christophera Lee sprzedającego kopniaki z półobrotu zawsze będzie w cenie.
I to jest chyba mój największy problem z tym filmem, a także całą serią „Hobbit”. Twórcy za bardzo starali się powtórzyć swój wcześniejszy wielki sukces. Nie chodzi już nawet o samo dopisywanie nowych wątków, bezpośrednio nawiązujących do „Władcy…” (niektóre z nich wprowadzane są zresztą dość subtelnie, na zasadzie smaczków dla fanów, jak np. pojawienie się kolczugi z mithrilu czy plany na przyszłość Legolasa), ale pewną atmosferę towarzyszącą tej produkcji. Nowa trylogia Jacksona nie jest dla mnie ekranizacją 300-stronicowego „Hobbita”, ale po prostu powrotem do Śródziemia, pewną laurką opartą na próbach odtworzenia tego, co udało się dokonać ponad 10 lat temu. A dlaczego jest to problem? Ano dlatego, że samo wystawienie się na porównania z „Władcą…” to dla twórców strzał w kolano. To jednak tylko moja perspektywa. Nie oszukujmy się – „Hobbit” zrealizowany został głównie dla fanów, a oni na te wszystkie wady patrzeć będą inaczej. Wszelkie nawiązania raczej spotkają się u nich z aprobatą, a wynikające z nich mankamenty dużo łatwiej będzie im wybaczyć. Tak to już jest. „Hobbit” od początku był karkołomnym przedsięwzięciem, bo zakładał przypodobanie się odmiennym grupom widzów. Mam jednak wrażenie, że z „Bitwą…” mogą mieć problem nawet najwięksi miłośnicy „Władcy…”.
POMACHANIE RĘKĄ
W „Bitwie Pięciu Armii”, wielkim finale historii, którą budowano w poprzednich filmach przez grubo ponad pięć godzin, po prostu za mało jest emocji. Nie ma tu już znaczenia, czy jest się fanboyem czy nie – w ostatnim rozdziale tak długiej podróży powinno od nich po prostu kipieć. A w „Bitwie…” pojawiają się one jedynie miejscami. To „magiczne coś” gdzieś jest, gdzieś tam od czasu do czasu się przebija, ale nie da się oprzeć wrażeniu, że to, co we „Władcy…” wprost oślepiało widza, tutaj musi być przez niego wypatrywane.
„Bitwa…” jest po prostu zbyt nijaka. Trochę dzieje się to przez rwaną fabułę, trochę przez ostre cięcia montażu w końcówce. Ale nawet samemu pożegnaniu Bilba z krasnoludami brak jakiejkolwiek podniosłości i patosu. Przygoda życia kończy się pomachaniem ręką. Tak jak w „Powrocie króla” mieliśmy właściwie kilka osobnych zakończeń, tak w ostatniej odsłonie Hobbita wszystko ucinane jest ot tak, po prostu. Dopiero powrót Bilba do pustego domu wyzwala jakiekolwiek uczucia godne finału tak ważnej filmowej epopei. Ale scena to króciutka, która i tak przesłoniona zostaje epilogiem ze starym Bagginsem, tuż przed tym, jak po latach odwiedza go Szary Pielgrzym. Całość zostaje spięta klamrą, a wybrzmiewające na napisach „The Last Goodbye” Billy’ego Boyda rzeczywiście świetnie podsumowuje sześć spotkań z Tolkienowską sagą. Nawet dla mnie był to wzruszający moment. Czy nie jest to jednak klasyczna sytuacja too little too late?
Ostatni z „Hobbitów” to wciąż wielkie widowisko, przenoszące widzów do innego świata. Zachwyca w nim rozmach produkcji i uwypuklenie detali. Docenić należy też w nim zmianę tonu historii oraz świetną obsadę, wielokrotnie ratującą mankamenty scenariusza. Jednak ci, którzy spodziewali się zdecydowanie najlepszej części trylogii, srodze się zawiodą. To co najwyżej utrzymanie poziomu prezentowanego we wcześniejszych filmach – godne, ale nie imponujące zakończenie podróży Jacksona po Śródziemiu. Dla jednych będzie to rekomendacja, dla innych zarzut, dlatego najlepiej wyrobić sobie zdanie samemu. Dajmy zarobić sympatycznemu reżyserowi i pozwólmy mu zająć się czymś nowym, niechby miał to być kolejny techniczny przełom. W końcu „Tintin” czeka.
Dealer Button Bias
How much bias is there in selecting the position of the dealer by the first person to turn over an ace?
SS#16 - Duch w pancerzu
Od lat intuicja naukowców podpowiada, że w mózgu nie ma niczego magicznego ani nadnaturalnego. Nasze zachowania, charakter, gusta, upodobania, nawyki, wszystko to jest wynikiem bardzo dużej liczby neuronów splątanych w konkretny sposób. Nie ma nic co by wskazywało, że jest inaczej. A z dnia na dzień przybywa dowodów, że to “konektom”, czyli mapa sieci połączeń neuronowych determinuje kim jesteśmy.
Trudno ogarnąć wyobraźnią stopień złożoności 85 miliardów neuronów połączonych ponad stu bilionami połączeń. Dlatego rozsądni naukowcy zaczynają od czegoś prostszego. Nicień caenorhabditis elegans liczy sobie zaledwie tysiąc komórek. W tym 302 neurony i siedem tysięcy połączeń.
Od dość dawna planowałem pisać o projekcie OpenWorm. To otwarty projekt naukowy, którego celem jest wierna, wirtualna symulacja tego prostego zwierzęcia na poziomie komórkowym. Choć naukowców czeka jeszcze długa droga, zaczynają pojawiać sie pierwsze imponujące efekty. Miesiąc temu konektom nicienia tchnął życie w programowalnego robota LEGO...
Wystąpienie Paula Roota Wolpe z 2010 wciąż pozostaje jednym z moich ulubionych TED talków. Wspomina w nim o robocie sterowanym przez mózg minoga połączony z maszyną elektrodami. Robot w kształcie wózka z dwoma kółkami zamiast procesora i programu miał zwierzęcy mózg, który otrzymywał dane o źródłach światła oraz wysyłał impulsy które kierowały ruchem kół. Można powiedzieć, że mieliśmy do czynienia z bardzo prymitywną protezą całego ciała.
W przypadku dokonania badaczy z OpenWorm sytuacja jest inna. Nie użyto prawdziwego, w pełni działającego mózgu. Zastosowano model, który zapewne każdy szanujący się neurolog nazwałby prymitywnym. Wirtualne neurony mają swoje adresy IP a impulsy nerwowe symulują pakiety UDP. Mimo to robot “wykazał zachowania podobne do obserwowanych u C. elegans”. Zanim skomentuję dlaczego to tak niesamowite, zapraszam do obejrzenia nagrania, które może niektórych rozczarować:
OK. To robot obijający się o ścianę. Ale czego się spodziewaliście po pierwszych krokach w tworzeniu wirtualnego umysłu!? Pewnie nie zaskoczyłby Was nicień obijający się o ścianę i szukający innej drogi. Do tego mówimy tu o umyśle śliskiego robaka uwięzionym w pudle na kółkach, które można kupić w sklepie z zabawkami.
Na wypadek gdyby ktoś nie był pod wrażeniem wyjaśniam… Ostatnie lata pokazały, że pojedynczy neuron jest bardziej złożony i wyrafinowany niż sądzono. W 2013 badania pokazały, że dendryty pojedynczego neuronu wykonują “obliczenia”. Niektóre plany symulacji mózgu zakładają wykorzystanie osobnych, prostych i niewielkich procesorów dla każdego neuronu. Tymczasem tak prosta symulacja zaimplementowana w robocie wystarczyła by działał.
Oczywiście teraz należy czekać na dokładniejsze eksperymenty, robota który lepiej oddaje ciało nicienia umieszczonego w otoczeniu przypominającym jego naturalne środowisko. Wywołuje to jednak we mnie mieszankę trzech emocji. Ekscytacji, że to pierwszy kroczek na bardzo długiej drodze. Dreszczyku na myśl o tym co czeka nas na jej końcu. Oraz rozbawienia, że takie wyniki dostarcza otwarty projekt naukowy a nie amerykański BRAIN Initiative (planowany budżet 3 miliardy dolarów) czy europejski Human Brain Project (planowany budżet 1,91 miliarda euro).
Źródła:
A Worm’s Mind In A Lego Body
Wriggling worm is a breakthrough for artificial life
Strona projektu OpenWorm
TED: It’s time to question bio-engineering
Pojedyncze neurony mogą dokonywać obliczeń
Trailer: Knight of Cups
Pojawił się trailer nowego filmu Terrence'a Malicka:
Nie wiem co o tym myśleć. Z jednej strony The Thin Red Line to najlepszy film wojenny, jaki widziałem, zaś The Tree Of Life to jeden z najlepszych filmów w ogóle.
Z drugiej strony nakręcony po The Tree Of Life film Into The Wonder był nieznośny. Malick ma swój charakterystyczny styl, w ostatnich produkcjach stopiony mocno z wizualną wyobraźnią Emmanuela Lubezkiego, ten styl czyni jego filmy – na pierwszy rzut oka – dość do siebie podobnymi. To co wyłania się z traileru powyżej nie odbiega pod tym względem od innych jego wytworów.
Ale czy będzie ciekawe jak The Tree Of Life, czy przekroczy granicę bełkotliwej pretensjonalności jak Into The Wonder? Kto wie. The Thin Red Line i The Tree Of Life to filmy istotnie różne, mimo podobieństwa stylu. The Knight Of Cups sprawia wrażenie, że jest niebezpiecznie blisko tematyki The Tree Of Life, więc grozi, że będzie zwyczajnie wtórny i niepotrzebny.
Ewentualnie, wygląda trochę jak malickowa wariacja na temat poruszony przez Paolo Sorrentino w jego absolutnie fenomenalnym (po kliknięciu na link włączcie napisy do filmiku, chyba, że parsujecie włoski) La grande bellezza. Cóż, poczekam na recki i zastanowię się, czy iść do kina (o ile w ogóle nowego Malicka da się po ludzku w Polsce obejrzeć).
null
Nadmiar cukru groźniejszy dla zdrowia od nadmiaru soli
Duże spożycie przetworzonych cukrów zwiększa ryzyko chorób układu krążenia bardziej niż duże spożycie soli – twierdzą badacze z Saint Luke’s Mid America Heart Institute i Albert Einstein College of Medicine.
Wbrew obiegowej opinii, wskazującej sól jako ważniejszego sprawcę problemów, wysokie spożycie cukrów wystarczy, by w ciągu 8 tygodni podnieść ciśnienie skurczowe o 6,9 mm Hg, a rozkurczowe o 5,6 mm Hg. Po zignorowaniu badań finansowanych przez koncerny spożywcze, wartości te są nieco większe.
Choć badacze wskazują fruktozę jako głównego winowajcę, zastrzegają, że spożywanie jej w naturalnej postaci – np. w owocach – nie jest największym problemem. Jako źródło problemów wskazują przetworzoną żywność, słodzoną wysokofruktozowym syropem kukurydzianym i radzą: „Dobrym punktem wyjścia byłoby zredukowanie konsumpcji cukrów dodanych poprzez ograniczenie spożycia zawierającej je żywności przetworzonej.”
Prasowe nieścisłości
SimplePlanes 1.0.11 APK
Czym jest życie? Czy śmierć istnieje?
O tym jaka jest różnica między Tobą a kamieniem. Wydawać by się mogło, że odpowiedź jest prosta...
Kolejna seria filmików prezentujących wszystko to co Decathlon Easy chce dać kli...
Produkty w niskiej cenie a jednocześnie prezentujące wysoką jakość.
Ciąg dalszy zimy czyli nic innego jak WED'ZE :) od przyszłego tygodnia ruszają pierwsze wyciągi, warto się przygotować.
https://www.youtube.com/watch?v=YhG9FqQ06pk
Wed'ze -- Corporate Movie 2013
Wed'ze vous présente sa marque, ses produits, son univers et ses partenaires. Notre marque de ski et de snowboard installée au pied du Mont Blanc, conçoit et...
Zima nie Zima czy to ważne ? Dla prawdziwych miłośników myślistwa nie ma złej...
Dla prawdziwych miłośników myślistwa nie ma złej pogody.
Specjalnie dla tych którzy mimo niekorzystnych warunków spełniają swoją pasję, film poświęcony MARCE SOLOGNAC.
Miłego oglądania i oczywiście zapraszamy do przejrzenia asortymentu ;-)
http://vimeo.com/98432872
THE SPIRIT OF SOLOGNAC
SOLOGNAC // Hunting gear company // brand movie Directed by Thewilliswillis Sound design by Alexandre Gardic Grading by Romain Perdrigeon Aerial Shots by StudioFly
Frozen Rivers
Frozen Rivers
What would happen if all of the rivers in the US were instantly frozen in the middle of the summer?
Zoe Cutler
This is another question that turns out even worse than I expected.
For starters, pretty much every animal in the water would die. This would wipe out several fish species completely (this site lists a number of species found only in the Mississippi and its tributaries) and seriously damage many others.
Then all the ice would start to melt. Melting ice takes a lot of heat energy, but the ice in this scenario would be spread out in thin strands across the country, so it would all melt pretty fast.[1]Strangely, solid ice usually melts faster than snow—not only in terms of weight, but in terms of inches melted per day.[2]
Or[3]Whoa, I can nest footnotes! centimeters. This seems a little counterintuitive, since ice is a lot denser than snow, so it requires a lot more energy to melt a given volume. But snow reflects a lot more light than solid ice, keeping it from absorbing energy, and its air pockets help insulate it.
As ice melts, if it stays in contact with water, the water speeds up the melting, since water can transfer heat more efficiently than air. This can be demonstrated by a simple household experiment. Snow is partly protected from this effect because it can't conduct heat in from the edges as easily. This would cause some localized cooling of the air, but we're talking about a relatively small amount of heat energy compared to the environment's overall energy budget.[4]To estimating the river volume, I found a book that collected estimates of the total world surface water volume in rivers (Chapter 2). It didn't have a breakdown of that number by continent, but it had total discharge rates by continent, so I just used that as a proxy to figure out how to apportion the water between the continents and came up with 16.5% for North America. To get a rough idea, we can apportion that water by surface area (I found a page saying Canada has 9% of the world's freshwater discharge, which seems consistent, although using two numbers from different sources like this creates large potential for error. That leaves 7.5% for the rest of the continent. Dividing up that 7.5% by land area between the US and Central America, the US has about 5%, which works out to 77 km3 of water.
We can use data on iceberg melt rates to estimate how quickly individual rivers would melt. Small streams would melt in days in all but the coldest areas, while ice in larger rivers would take longer.
But before that could happen, things would get weird.
To help me out with this question, I talked to Charlie Hohn, a Vermont field naturalist with an interest in river behavior. I brought Zoe's question to him, and he made a lot of interesting observations.
He pointed out that the water feeding into the rivers—from tiny rivulets and raindrops and melting snow all over the watershed—would suddenly find its path blocked by a wall of ice.
But all that water still has to go somewhere. And if the riverbed is full, it will go somewhere else.
"Any place with rain or snowmelt would have horrific flooding because the water would have nowhere to go," Charlie told me. "Water would shoot down narrow canyons, and once it hit the floodplain it would probably jump into old river channels where they exist, but in many areas that would mean towns and farms."
The problems would get worse as the ice melted and broke up, starting upstream and progressing down the river. The floating ice would pile up, damming the water and creating huge lakes.
Charlie notes that even a small ice dam can cause terrible flooding. When the Winooski river in Vermont was clogged by an ice dam in 1992, the water spilled over the banks and flooded Montpelier in a matter of minutes. And that's just a tiny river, he says. "The Winooski here is narrow enough to throw a rock across, and usually only a few feet deep. In a dry year you could wade across in summer in shorts without getting them wet. So scale that up to the Mississippi and 12-foot-thick ice."
As part of its normal meandering, the Mississippi has been trying for 150 years to jump its banks and flow down the Atchafalaya river's route. The Atchafalaya offers a steeper path to the Gulf of Mexico, but if it captured the Mississippi's flow, it would leave the major ports of New Orleans and Baton Rouge high and dry. The Army Corps of Engineers has been trying to stop it.
Charlie says that if the Mississippi froze solid, "you'd have the Atchafalaya disaster, without a doubt." And the problems wouldn't be limited to the Mississippi. "The California delta system would also flood, causing a collapse of most of California's water system—though if the aqueducts and reservoirs froze, it wouldn't matter that you couldn't get water from the delta."
If man-made reservoirs do freeze in this scenario (which I guess depends whether they count as "rivers") the ice could damage the dams by expanding in the turbines. Whether or not the reservoir froze,[5]We spent a while debating whether, if Lake Meade froze (and expanded), the Hoover Dam would burst due to the expansion. My gut feeling is that it wouldn't, but I'm really not sure. I think we should just try it. the dams could collapse, causing cataclysmic flooding. And where there aren't dams to collapse, the ice would create them ... and when ice dams break up, the result can be pretty spectacular.
According to Charlie, the vegetation around the rivers would handle the sudden freeze pretty well, but the effect on the broader ecosystem would be huge and complex. "If there were salmon in the rivers, the bears would feast on them when they thawed. But later, if the fishery crashed, there would be a bunch of desperate hungry bears unleashed on the environment."
He mentions that salmon spend part of their life cycle in the ocean, so some of them would survive the rivers freezing. "But if their food were gone, the fishery would still fail. Then again, with all the dams destroyed, maybe it would be a net benefit for salmon ... which is kind of sad."
Although agriculture would take a serious hit, humans would probably make it through ok. We wouldn't run out of drinking water; we get a lot of it from underground aquifers, and there would be plenty of quickly-melting ice lying around in most areas. In the worst case scenario, people could just use hair dryers to melt ice to make drinking water for only pennies per person per day. We'd probably limp through the scenario tattered but alive, buying food overseas.
At least, most of us would.
I think the most horrifying part of this summer freeze wouldn't be the large-scale, long-term devastation. It would be the immediate consequences.
As a kid, I spent summers swimming in the James River in Virginia. Now, thanks to Zoe, every time I set foot in a river ...
... I'm going to feel a faint chill.
Runtastic Road Bike PRO v2.1 APK
ŻYCIE SEKSUALNE KOBIETY POZA MAŁŻEŃSTWEM #życieseksualnenapolskiejwsi UWAGA! Wp...
UWAGA! Wpis tylko dla osób, które ukończyły osiemnasty rok życia.
Wczoraj było o mężczyznach, dzisiaj będzie o kobietach. Jak zapewne przypuszczacie tutaj pomysłowość ludzi nigdy się nie kończy, a kobieta źle prowadząca się nigdy nie była obdarzona szacunkiem. Nie można z całą pewnością stwierdzić, czy określenia, które zaprezentujemy dotyczą: dziewczyny, która raz oddała się mężczyźnie, kobiety, która robi to stale i z różnymi mężczyznami, czy kobiety, która robi to za pieniądze. Potępienie nieobyczajności odbywa się miedzy innymi poprzez język, czyli zostają tworzone słowa piętnujące, szydercze i obraźliwe. W dawnych czasach nierząd kobiet był traktowany jako poważne przestępstwo. Taka kobieta mogła być uznana za „bezecną”, co wiązało się ze śmiercią cywilną w społeczeństwie. Warto wiedzieć, że zabicie kobiety nierządnej nie podlegało prawu karnemu.
Najpowszechniejszą i znaną w każdej gwarze nazwą dla kobiety niecnotliwej jest KURWA. Np. informator z Małopolski podaje, że jest to słowo bardzo obraźliwe, jak powiada słowo KURWA dawniej unikane, dzisiaj stało się powszechne. Nie oznacza ona tylko prostytutki, lecz również kobietę, która bez ślubu rozpoczęła życie seksualne, czego następstwem było dziecko „Taka, to jun łu nas nazywajo, zaprzebacie, kurwa”. Warto zwrócić uwagę na treść pewnej przyśpiewki ludowej „Marysiu, kurwisiu Józem ci zapłacieł, Jagej se kazała” tutaj słowo KURWA jednoznacznie oznacza PROSTYTUTKĘ. W wielu słownikach KURWA oznacza prostytutkę, rozpustnicę, jednak bywa objaśniane jako „dziewczyna złego prowadzenia”, np. „Co za chłopami liata? Goniucha, szmata, kurła”.
Dziewczynę, która nie przestrzegała powszechnie przyjętych zasad dotyczących właściwego prowadzenia się często określano dowcipnymi frazami np.: „Panna do ostatniego razu”; „Ta na gębiszcze nie upadnie”; „Ta nie zaszła, dze wstid rozdawalë”; „Porządna do ostatniego razu”; „To je taka jedna dla wszëstkich”; „Ta ma serce jak gościńc kole karczmë, jesz jeden nie odjachał, a ju drëgi zajeżdża”.
Zgrubienia w języku służą oddaleniu od właściwej postaci słowa, a poprzez to łagodzą wyraz tabu. Zgrubienia bardzo łatwo przekształcają się w emocjonalizmy, które jeszcze bardziej emocjonują pogardę i złość do osoby tak nazwanej. Poniżej prezentujemy kilka zgrubień utworzonych od słowa KURWA:
KURWISKO „Takie kurwisko baba, chłopa skusieła!”; KURWICA, KURWISZCZO, KURWIAGA „Za młodu to była kurwiaga”; KUREWNICA „Ta kurewnica przechodzi z jednëch chłopskich remión w drëgie”. Inne określenia to: KURWISIA, KUREWKA „Żebyś wiedział, ja niżodna kurewka nie jem. Chcesz ze mie kurewkã zrobic” lub KURWICZKA “Jak ni ma prawiczki, dobre i kurwiczki”. Tworzono takżE eufemizmy, które polegają na przekształceniu formy znanego już wyrazu np.: KUCHTA, KUCHNA, KUKWA.
Gwary dostarczają bogatego materiału, jeśli chodzi o inne nazwy dla kobiety źle prowadzącej się. Prawdopodobnie jest to wynikiem działania tabu językowego i chęci ominięcia wyrazu KURWA. Dużo ze słów określających kobietę lekkich obyczajów jest zupełnie niejasnych dla osób, które nie znają dobrze poszczególnych gwar. W tym miejscu chcemy Was z nimi zapoznać. A oto niektóre z nich: PĘDZICHA, GONIUCHA, LATAWICA, JAZDOWNICA „Ta jazdownica łeli dac za żëcełgo chłopóm jak płe smercë robekóm”, ŁOWNICA „Ta łownica co miesąc sobie kogos jinego ułowi”, UWÓDKA, SKUSZBABA, POKUSICA, OBDOJNICA, PUSZCZADŁO „Tam sam stojało w misce wëmalowane puszczadło”, PUSZCZAJKA, ŚLAJA, POSTAWKA „Postawka z każdim postawa”, SKOCZKA, PRZESKOCZKA, DOBRODAJKA, DAWAKA.
Niektóre nazwy nawiązują do obiektu zainteresowania pań, czyli: CHŁOPACZARA, CHŁOPIARA „Óna jest wszystkich jedna, prawdziwa chłopiara”, CHŁOPICA lub CHŁOPICHA, jednak CHŁOPICHĄ nazywana była tylko mężatka lub wdowa mająca stosunki płciowe z mężczyzną. W grupie wyrazów utworzonych od leksemu CHŁOP można dostrzec dwa znaczenia: kobieta lubiąca towarzystwo mężczyzn lub kobieta lekkich obyczajów. Oczywiście granica między nimi nie jest ostra, a drugie znaczenie wynika z pierwszego.
Inne słowa to nic innego jak przeniesienie nazw pewnych przedmiotów: ŚCIRA, SZMATA, MEWKA „Okręt nadjeżdża, mewki sę ju zbierają; MAŁPA, MAŁPISZON, MAŁPOWNICA „Że ta małpownica sã nie wstidzi”. Kolejne słówka nawiązują to nazw narządów płóciowych, co od zawsze objęte było szerokim tabu. Rozwiązłą kobietę nazywano: PSICZKĄ „Kto bë te psiczki nie znał, a ta ma za uszami”, PIŃDARINDĄ “Pińdarińdów nigdy nie zabrkanie”, PIZDARINĄ lub PUTĄ.
Na koniec podamy listę określeń, które dla osób nie znających danej gwary nie znaczą po prostu nic: CWEJNOSKA, CHAJA, FËRCÓWKA, LOLA „Lola to je taka przelatana baba”, BLEJZA, CHLAPUŃDA, DZIUDZIA, MUŻDŻONKA, MORA, MOKWA, PATAŁACHA SZELESTNICA, SZYKSLA, WZIAŃTRYŹNIA, PĘCÓWKA.
Pomysłowości ludziom nie brakowało, niegdyś zwracano szczególną uwagę, aby nie używać słów powszechnie uznawanych za obraźliwe czy wulgarne. Dlatego należało zastąpić je innymi, często całkowicie nowymi.
Źródło: A. Krawczyk-Tyrpa, Tabu w dialektach polskich.
Obraz: W. Przerwa-Tetmajer, Tańce w karczmie.
"Przeciwnicy GMO" są szkodliwi i nieuczciwi
Trochę ponad tydzień temu Jacek Żakowski popełnił dość żenujący wpis na swoim blogu. Wpis ten został skrytykowany przez innych dziennikarzy Polityki: Marcina Rotkiewicza i Wojciecha Zalewskiego. Yours truly także pozwolił sobie napisać o tym kilka słów.
Niestety Jacek Żakowski postanowił brnąć w antynaukowy nonsens. Jego niechęć do poświęcenia choćby sekundy na jakąś pogłębioną refleksję prowadzi do groteski:
Ta pewność części ekspertów i publicystów jest jednym ze źródeł mojego niepokoju. Z doświadczeń XX w. wiem, że ci, którzy mieli pewność w wielkich systemowo-cywilizacyjnych sporach, zwykle się mylili przynajmniej co do istotnych detali lub nie doceniali jakichś skutków ubocznych, które z czasem okazywały się mieć kluczowe znaczenie.
O jakim wielkim sporze systemowo-cywilizacyjnym pisze Żakowski? GMO to żaden spór systemowo-cywilizacyjny, to atak ciemniactwa na pewną technologię, motywowany głównie neoluddystycznym wstrętem do nowoczesnych rozwiązań i mętnym njuejdżowym mistycyzmem pełnym uwielbienia dla Natury. Oczywiście, jak zresztą później pokażę, on bywa racjonalizowany w inny sposób (na przykład jako opór stawiany korporacjom), ale to są właśnie racjonalizacje. Nie trzymają się kupy i bywają prawdziwie mordercze w skutkach.
List, do którego lektury zachęcam, podpisała grupka celebrytów oraz duża grupa różnych i licznych organizacji. Skoro czytałeś, dobrze o tym wiesz. A jednak sprowadzasz sygnatariuszy do celebrytów. Obawiam się, że podobnie dobierasz inne informacje, by wzmocnić argumenty „za”, a osłabić argumenty „przeciw”. Dlatego wolę, żeby Czytelnicy poza Twoimi ocenami poznali też stanowiska przeciwne i sami wyrobili sobie zdanie.
Poza celebrytami list podpisali przedstawiciele organizacji, które istnieją tylko po to by walczyć z GMO. Serio, wystarczy spojrzeć na jakiś losowy wycinek:
Z jakiegoś powodu w tym morzu niekompetentnych idiotów nie ma przedstawicieli jakichkolwiek organizacji naukowych, których członkowie mają, wiecie, wiedzę o przedmiocie.
Co Ty z tą partią i jej językiem? Co to ma do rzeczy? Czy uważasz, że te presje nie istnieją i nie mają wpływu na debatę? Jeśli tak, to zazdroszczę. Bo nie mogę zapomnieć o wycieczkach dla dziennkarzy finansowanych przez firmy biotechnologiczne i o ich wydatkach na PR, lobbing, prawników etc., których nie są w stanie zrównoważyć zasoby sceptyków.
A to ciekawe. Jak pokazałem w poprzedniej notce, zasoby sceptyków GMO są wcale nie mniejsze niż zasoby owych straszliwych firm biotechnologicznych:
EDIT: DANE
Najwyraźniej wiele osób chce wiedzieć skąd wiem o takich a nie innych rozmiarach rynków. Jeśli chodzi o rynek biotech jest to tak proste jak zadanie pytania Wolfram Alpha.
W przypadku sektora zajmującego się tworzeniem żywności eko (organic food) Wolfram Alpha niestety nie rozpoznaje sektora jako osobnego bytu, by wykalkulować odpowiednią wartość. Tak więc musimy zastosować prymitywną metodą googlania. Szybko zaprowadzi nas na przykład do tego optymistycznego artykułu o perspektywach rozwoju runku eko-żarcia.
Z kolei tutaj możecie poczytać sobie o strukturze tego rynku.
Sektor produkcji i sprzedaży eko-jedzenia, także napędzany przez wielkie korporacje, wyspecjalizowane w żerowaniu na mitach o zdrowym żywieniu propagowanych w popularnej prasie i serwisach, to też miliardy dolarów zysków rocznie. Zysków, które wzrosną, jeśli uda się z rynku usunąć inne formy żywności, w tym tą produkowaną z GMO. To właśnie te firmy intensywnie wspierają akcję "znakowania GMO", którą naiwni dziennikarze, najwyraźniej ograniczający się w tej kwestii do riserczu ziemkiewiczowskiego, postrzegają z jakiegoś powodu jako szczerą i obiektywną, a nie wynikłą z biznesowej presji i wpływu na debatę.
Ponad pół wieku temu prezydent Eisenhower mówił o zagrożeniu, jakie dla demokracji i przyszłości świata stanowi „kompleks militarno-przemysłowy”. To zagrożenie istnieje do dziś. Ale większym zagrożeniem stały się wpływy innych potężnych „kompleksów”. Finansowego, informatycznego i właśnie biotechnologicznego.
To nie znaczy, że trzeba likwidować banki, internet i biotechnologię, podobnie jak uwaga Eisenhowera nie oznaczała, że trzeba likwidować armię. Znaczy to tylko tyle, że trzeba szczególnie uważnie oceniać, kiedy interesy tych grup zgodne są z interesem publicznym, a kiedy mu zagrażają lub mogą zagrażać. O tym będę wciąż przypominał – bez względu na to, co mówią lub czego nie mówią partie.
Tu niestety leży pies pogrzebany. Żakowski i wielu podobnych mu, winnych przez ignorancję, mogą sądzić, że biorą udział w jakowejś nierównej debacie, w której po stronie GMO stoją gigantyczne korporacje, po stronie sceptyków zaś mające czyste intencje aktywiści. Oni zaś, przedstawiając argumenty strony nie-korporacyjnej, równoważą debatę.
To brednia, dalsza część notki wyjaśnia dlaczego.
Korporacje stoją po obu stronach tego sporu
Już o tym wspominałem wyżej. Nie sposób negować, że firmy tworzące produkty wykorzystujące technologię GMO lobbują na rzecz legalizacji różnych form użycia tej technologii. Nie wolno jednak zapominać, że ci, którzy lobbują przeciw GMO to także między innymi przedstawiciele korporacji, które z kolei robią interes na irracjonalnym uwielbieniu dla natury, jakie stało się dzisiaj swoistą modą pseudoświadomych konsumentów. Pseudoświadomych, bo ci wszyscy zaczytani w poradnikach zdrowego trybu życia naiwniacy zwykle łykają bez protestu największe brednie, począwszy od zła szczepionek, przez skuteczność homeopatii, po zbawienne działanie głębokich płukanek odbytu i jelita tylnego, tudzież właśnie szkodliwość GMO.
Sektor biotech jest zjawiskiem innej skali
Porównanie do kompleksu militarno-przemysłowego, finansowego czy informatycznego jest szczególnie niedorzeczne, jeśli spojrzymy na skalę. Dość powiedzieć, że cały sektor biotech ma w USA takie mniej więcej przychody jak jedna duża firma sektora informatycznego (czyli Apple). Trzy największe firmy technologiczne (Apple, Google, Microsoft) to biznesy łącznie kilkukrotnie większe niż cały biznes biotech. A przecież ci trzej gracze to czubek góry lodowej jaką stanowi biznes informatyczny.
Foto: Donna Cleveland, użyte, zmodyfikowane i opublikowane na licencji CC BY 2.0.
Tak więc porównanie takie jest zwyczajnie nierzetelne i wysuwanie go służy demonizowaniu przez asocjację. Przedstawienie biznesu biotech jako złowrogiej, wszechmocnej masy korporacyjnej naturalnie skłania wielu ludzi do skrajnie podejrzliwego stosunku. W rzeczywistości biznes ten jest ani bardziej, ani mniej nieprzyjazny niż przeciętny inny biznes.
Zgadzam się, powinienem być przedmiotem intensywnych regulacji i nadzoru, ale opartych na ewaluacji korzystającej z wiedzy naukowej, nie lęków niedouczonej masy.
Aktywiści anty-GMO uciekają się do kłamstw i manipulacji i atakują technologię jako taką
Aktywiści anty-GMO kłamią
Klinicznym przykładem są działania celebrytki anty-GMOowego aktywizmu – Vandany Shivy.
Foto: Augustus Binu, użyte, zmodyfikowane i udostępnione na licencji CC BY-SA 3.0.
Niech was nie zwodzi sympatyczny uśmiech tej pani, bo trudno wyobrazić sobie indywiduum bardziej unurzane w najbezczelniejszym nawet kłamstwie niż ona. Vandana Shiva jest przedstawiana jako feministka, filozofka, uczona, nade wszystko aktywistka w walce o ochronę środowiska i prawa ludzi krajów rozwijających się.
W rzeczywistości, jeśli chodzi o jej kompetencje naukowe, jest tylko niewydarzonym filozofem nauki:
“ I am also a scientist… a Quantum Physicist”, she writes on her Navdanya website. The speakers bureau that represents her identifies her as “a trained physicist.” Hundreds of organizations and prominent journalists, from universities to Bill Moyers to National Geographic (which referred to her as a “nuclear physicist turned agro-ecologist”), have represented her that way.
But those representations are incorrect. According to the University of Western Ontario, where she received her PhD, her doctorate is not in the discipline of physics, as she claims, but in philosophy. It focused on the highly technical and often politicized debate over a central notion in physics known as Bells’ Theorem, which has been called the “most profound” theory in science.
Perhaps foreshadowing her current contentious views about modern agriculture, Shiva concluded that quantum mechanics in physics was philosophically invalid and factually doubtful. The main thesis of quantum mechanics that she challenged has since been confirmed by experimental physics, meaning that her thesis stands at odds with factual reality. Independent of the quality of her philosophical research, it is a substantive leap to go from earning a PhD in the Philosophy of Science to self-identifying as a “scientist,” “nuclear physicist” or “quantum physicist”—the various ways she refers to herself.
Shiva also claims to have written more than 300 papers—a factoid echoed in almost every article or news release about her, including on Beloit’s site. A query of Thomson Reuter’s Web of Science (research platform for information in the sciences, social sciences, arts and humanities) returns only 42 records of peer reviewed papers or publications authored by Shiva since 1980.
Ktoś lubiący tak bardzo koloryzować historyjki na własny temat rzecz jasna z podobną dezynwolturą podchodzi do przedmiotu swojego aktywizmu. Wśród kłamstw w sposób niezmordowany propagowanych przez Vandanę Shivę znajduje się to o dziesiątkach tysięcy samobójstw wywołanych w Indiach przez GMO.
Mit ten to popularny składnik odklejonej od rzeczywistości propagandy aktywistów anty-GMO. Zwykle ma postać opowieści, że w wyniku wprowadzenia do Indii upraw bawełny modyfikowanej genetycznie dziesiątki tysięcy rolników doprowadzono do bankructwa, a w konsekwencji do samobójstw.
Nie trudno zrozumieć czemu ta narracja cieszy się taką sympatią. Elegancko pozwala połączyć modyfikację genetyczną, korporację i śmierć biednych, zrozpaczonych rolników z Indii. Niestety jest fałszywa. Niestety dla Shivy i jej podobnych. W Indiach rzeczywiście obserwowano wzrost liczby samobójstw wśród rolników, ale obserwowano go od lat 90 zeszłego wieku i miał on związek z reformami systemu bankowego. Reformy te, jak i epidemia samobójstw o ponad pół dekady poprzedzały upowszechnienie odmian GMO.
Być może zastanawiacie się, czemu skupiam uwagę na jednej patologicznej kłamczusze? Otóż kiedy mówię, że Shiva to celebrytka neoluddystycznej sekty, to mam dokładnie to na myśli. Ta obrończyni uciśnionych robi niezły biznes na swojej walce o prawa biednych. Pojedyncze wystąpienie fizyczki kwantowej obficie piszącej o świętości nasion kosztuje, bagatela, 40 tysięcy dolarów. Jest postacią goszczącą w mediach, wchodzącą w skład think-tanków i różnych fundacji.
Pokazuje to po pierwsze, że jest brednią przekonanie, że aktywiści antyGMO to idealiści napędzani wyłącznie poszukiwaniem prawdy i dobra wspólnego. Trzeba co najmniej wziąć pod uwagę, że niektórzy z nich są napędzani pogonią za kasą, bo straszenie GMO zwyczajnie dobrze się sprzedaje.
Po drugie, aktywiści ci, jako ideolodzy, bronią wartości, nie faktów, w tym wartości szkodliwych, jak wywyższenia natury czy quasi-religijnego stosunku do technologii.
Przykładowo nienawiść Shivy do GMO jest tak wielka, że sprzeciwia się ona nawet wprowadzeniu upraw Złotego Ryżu. Złoty Ryż to roślina której modyfikacja służy tylko i wyłącznie wzbogaceniu diety jedzących go ludzi w prekursory witaminy A. Stworzona przez organizację non-profit, została powołana by rozwiązać pewien konkretny dobrze zdefiniowany problem zdrowotny i humanitarny zarazem. Nie można jej przedstawiać ani jako szkodliwej dla zdrowia, ani jako sposobu nabicia kasy wielkim korporacjom. Niedobór tej witaminy w samej Azji pozbawia rocznie dziesiątki tysięcy dzieci wzroku. WHO szacuje, że prawie 40% śmiertelności dzieci w wieku przedszkolnym to wynik deficytu witaminy A.
Dla Vandany Shivy i wyznawców jej ideologii te niepotrzebne ofiary nic nie znaczą. Shiva bredzi, że Złoty Ryż to oszustwo i właściwą ilość witaminy A mogą dostarczyć różne gatunki roślin w ramach odpowiednio zróżnicowanej diety. W sposób ordynarnie pozbawiony logiki ignoruje fakt, że na tym właśnie polega problem – większość ofiar deficytu witaminy A nie ma pieniędzy, potrzebnej ziemi i czasu na uprawę wielu gatunków roślin. Shiva, i powtarzające za nią papugi, po prostu nie chce GMO. Nie chce tak bardzo, że heroicznie zniesie śmierć dziesiątków tysięcy ludzi, której zapobiec mogłoby pewne konkretne GMO.
Problem z Shivą jest taki, że nie jest jedyna. Dokładnie te same kłamliwe argumenty, o samobójstwach rolników czy o nieskuteczności Złotego Ryżu, wysuwają czołowe organizacje, takie jak Greenpeace. Powtarzają je też czołowe media.
Wandalizm neoluddystów
Standardowym składnikiem pierdololo wojowników wojny z GMO jest "nie mamy dość badań nad bezpieczeństwem". Sugerowałoby to, że przeciwnicy GMO to ci, którzy usilnie próbują doprowadzić do jak największej liczby badań.
Nic bardziej mylnego. Wiele testów, w tym przeprowadzanych przez publiczne uczelnie i ośrodki badawcze, za publiczne pieniądze, było niszczonych przez aktywistów antyGMO, czasami niszczących wieloletni wysiłek badawczy. Pozwólcie, że zacytuję sam siebie:
Oto niedawny njus: rolnicy na Filipinach dewastują poletko badawcze, używane do badan nad bezpieczeństwem Golden Rice, ryżu zawierającego witaminę A, której niedobory są jedną z podstawowych przyczyn częstych chorób oczu u dzieci w Azji, tam, gdzie zwykły, pozbawiony witaminy A ryż stanowi podstawę diety. Podjudza ich organizacja Zielone Mamy. Lepiej ślepe niż „zmodyfikowane” – zdają się o „zagrożonych” dzieciach mówić troskliwe mamusie.
A przecież to tylko najnowszy przypadek z długiej listy aktów „wsparcia” jakich badaniom nad bezpieczeństwem GMO udzielili aktywiści:
w 1999 roku grupa „Odzyskać nasiona” robiła regularne rajdy na pola badawcze Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davis.
w latach 2000-2004 prowadzono porównawcze badania transgenicznych ziemniaków w Hiszpanii i Holandii. Eksperymentu zostało znacząco zakłócony, gdy część projektu w Holandii została zniszczona przez aktywistów (→pdf, str. 60)
w 2004 roku dochodzi do pierwszego w historii zniszczenia polowych eksperymentów w Hiszpanii. Badania nad pszenicą wydajniej pozyskującą azot prowadzone były w ramach publicznego projektu finansowanego przez EU (→pdf, str. 66).
w 2010 roku polowy test prowadzony przez INRA (Francuski Narodowy Instytut Badań Rolniczych) zostaje zniszczony przez grupkę aktywistów walczących z „wielonarodowymi korporacjami”.
w 2011 roku aktywiście działający w ramach akcji inspirowanej przez Greenpeace niszczą pole doświadczalne używane w projekcie finansowanym przez CSIRO (Commonwealth Scientific and Industrial Research Organisation).
w 2012 roku włoskie Ministerstwo Środowiska przerwało ponad 30 letni (!) eksperyment nad genetycznie modyfikowanymi roślinami (między innymi oliwkami odpornymi na ataki grzybów) po naciskach organizacji „broniących praw genetycznych”, w konsekwencji zniszczono doświadczalne pola, mimo protestów zaangażowanych w badania naukowców z Uniwersytetu w Tuscia.
w 2013 INRA przerwała ostatni projekt badań nad GMO na terenie Francji (pięcioletnie testy topoli). Powód? Badacze uznali, że aktualna niechęć francuskiego rządu, będąca przecie bezpośrednią konsekwencją propagandy ekoaktywistów, czyni dalsze kontynuowanie eksperymentu bezcelowym, pomimo, że nie ma żadnych zagrożeń z niego płynących dla zdrowia czy środowiska.
Antynaukowy wandalizm pokazuje, że aktywistom antyGMO nie chodzi o zdrowie, nie chodzi o ochronę środowiska, nie chodzi o walkę z korporacjami. Wszystkie te argumenty to racjonalizacje. Chodzi o to, by zniszczyć nieświętą technologię, która w ich aberracyjnym ujęciu jest albo grzechem przeciwko naturze, albo przeciwko Bogu, który naturę stworzył. Tacy ludzie jak Shiva nawet nie kryją tej postawy. Jej prace i analizy mają zaskakująco mało do powiedzenia na temat precyzyjnych mechanizmów zagrożeń ekologicznych czy zdrowotnych, za to dużo o świętej historii nasion.
Tak jak powiedziałem, nie chodzi tu o spór społeczno-cywilizacyjny o jakim bredził Żakowski, chyba, że rozumieć to jako spór magicznie myślącego, przerażonego własnymi zabobonami ciemniactwa z Rozumem. Chodzi o to by geny uczynić sacrosanct, którego nie wolno naruszać manipulacjami.
To zaś jest potencjalnie śmiertelnie niebezpieczne. Jest truizmem, że jako gatunek niszczymy biosferę piłując gałąź, na której siedzimy. To naturalne, takimi nas stworzyła natura (ewolucja). Po prawdzie każdy gatunek stara się robić to samo, to bezlitosna logika darwinowskiego doboru, ludzkość jest w tym po prostu bardzo dobra.
Jeśli istnieje jakakolwiek nadzieja dla nas, to ma postać ucieczki do przodu. Porzucenia prymitywnych technologii opartych na wykorzystaniu zatruwających środowiska paliw kopalnych czy niestabilnych modelów rolnictwa intensywnego zalewającego pola hektolitrami pestycydów. Przyszłość leży w technologii, która jako życie będzie mogła się wpasować w (z konieczności zmieniony) ekosystem – w inżynierii genetycznej i w biologii syntetycznej.
Dlatego mnie przeraża sytuacja, w której narracja nienawidzących inżynierii genetycznej neoluddystów zaczyna zwyciężać. I sądzę, że powinna przerażać wszystkich, nie tylko udziałowców demonicznych bytów korporacyjnych w rodzaju Monsatana.
Epilog o płatkach ŚNIADANIOWYCH
W USA trwa bój o znakowanie żywności GMO, cokolwiek by taka etykietka miała oznaczać. Ma on dwie postaci. W jednej, wspierani przez przemysł eko-żywności aktywiści próbują forsować regulacje prawne, które uderzyłyby w biznesową konkurencję eko-lobbystów. Póki co sektor bio-tech jako tako broni się w sądach przed tym osobliwym sposobem likwidacji ze strony sektora eko.
W drugiej odpowiednio zorganizowane akcje konsumenckiego protestu nakierowane są do dużych korporacji z końca łańcucha pokarmowego produkcji i dystrybucji żywności. Owa metoda zaczyna działać. Jakiś czas temu koncern Nestle, znany zresztą z różnych skandalicznych zachowań, w ramach piarowej zagrywki orzekł, że jego produkty są wolne od GMO.
Foto: Horia Varlan, użyte, zmodyfikowane i udostępnione na licencji CC BY 2.0.
Efekt? Płatki owsiane produkowane przez tą firmę są mniej odżywcze, gdyż nie zawierają suplementów witaminowych. Dziwi was to? Otóż jedną z głównych metod produkcji witamin są genetycznie modyfikowane drobnoustroje, bakterie lub drożdże. Nie możesz tworzyć produktu żywnościowego z etykietką wolne od GMO i jednocześnie dodawać do niego substancji produkowanych przez nieświęte modyfikacje genetyczne.
Zastanawiam się jak wielu ludzi zdaje sobie sprawę, że GMO to nie tylko Roundap i toksyna Bt, to także witaminy, mikroelementy czy insulina dla cukrzyków (produkowana przez bakterie którym, o zgrozo, wszczepiono ludzkie geny). Ponieważ, wbrew propagandzie, większość argumentów anty-GMO wycelowanych jest w samą technologię, w konsekwencji uderzają one w każdy produkt otrzymywany na drodze modyfikacji genetycznych jakichś organizmów.
Jeśli masz cukrzycę, zacząłbym się martwić. Osoby z deficytami witaminy A są od lat składane na ołtarzu bóstwa Natury i Świętego Nasiona. Kto wie, może kiedyś przyjdzie czas na innych grzeszników korzystających z monsatanicznych GMO, także tych stosowanych w medycynie i terapiach.
Mój blog posiada fanpage.
Foto w nagłówku: Nomadic Lass, użyto i zmodyfikowano na licencji CC BY-SA 2.0.
Jeśli zauważyłeś błędy, nieścisłości lub masz inne uwagi, wyślij mi wiadomość. Nie gwarantuję, że na nią odpiszę, ale każdą czytam uważnie.
null
Konkurs „Fotografujemy Podkarpackie Ulubione” rozstrzygnięty
Zdjęcia Bieszczadów, Beskidów, Rynek Galicyjski w Sanoku oraz obrazki z Przemyśla znalazły się wśród prac laureatów. Do konkursu „Fotografujemy Podkarpackie Ulubione” wpłynęło ponad 350 fotografii, spośród których kapituła wybrała pięć. Laureatami zostali Tomasz Okoniewski, Wojciech Dulski i Anita Marciniewicz-Wanarska. Wyróżnienie otrzymał Jerzy Szlachcic. Gratulujemy!
Najwięcej głosów od członków kapituły otrzymały dwa zdjęcia Tomasza Okoniewskiego. Jego prace przedstawiające zimową Połoninę Wetlińską wyłaniającą się ponad chmurami oraz osnute mgłami Beskidy w okolicach Jasła urzekły perfekcją wykonania i melancholijnym klimatem.
Na drugim miejscu znalazło się zdjęcie Wojciecha Dulskiego, na którym autor uchwycił Galicyjski Rynek w sanockim skansenie. Fotografia w atrakcyjny i oryginalny sposób ukazuje jedną z najciekawszych atrakcji turystycznych Podkarpacia.
Trzecie miejsce na podium przypadło Anicie Marciniewicz-Wanarskiej, której na jednej fotografii udało się uchwycić klimat imprezy rowerowej Biketown w Przemyślu, a zarazem zwrócić uwagę na ciekawą przemyską architekturę.
Dodatkowo kapituła postanowiła przyznać wyróżnienie Jerzemu Szlachcicowi za zdjęcia Przemyśla, które w atrakcyjny sposób przedstawiają zarówno Katedrę w Przemyślu, jak i panoramę całego miasta.
Laureaci otrzymają pobyty w atrakcyjnych obiektach na Podkarpaciu – Hotelu Arłamów, Gęsim Zakręcie i Perle Bieszczadów, a także zestawy publikacji traktujących o Podkarpackiem.
„Fotografujemy Podkarpackie Ulubione” to konkurs fotograficzny, który Podkarpacka Regionalna Organizacja Turystyczna zrealizowała przy okazji letniego plebiscytu na ulubioną atrakcję województwa. Prace konkursowe zbierano przez całe lato, aż do października, a wpłynęło ich ponad 350. Przeważały fotografie prezentujące piękne podkarpackie krajobrazy – głównie Bieszczadów i Beskidów. Nie zabrakło też podkarpackich kościółków i cerkiewek oraz skansenów. Swoją reprezentację znalazły też miasta i miasteczka – Rzeszów, Przemyśl, czy Jarosław, zbiorniki wodne – Jezioro Solińskie i Tarnobrzeskie, a także chociażby podkarpackie kolejki wąskotorowe, Jeziorka Duszatyńskie, Prządki i wiele innych.
Popperowska filozofia nauki: eliminacja błędów
Popperowska filozofia nauki, choć oddana poszukiwaniu prawdy jak żadna inna, wyjąwszy może filozofów stricte sceptycznych, podkreśla niemożność pozyskania pewności co do tego, że prawdę posiedliśmy. To zaś stawia ją w opozycji do znacznej części europejskiej tradycji filozoficznej.
Niemal u zarania europejskiej filozofii stworzono koncepcję różnych rodzajów wiedzy:
Episteme (ἐπιστήμη) – teoretyczna wiedza pewna, dowiedziona.
Techne (τέχνη) – wiedza praktyczna, pozwalająca tworzyć rzeczy.
Doxa (δόξα) – powszechna opinia, mniemanie, niekrytyczna wiedza zdroworozsądkowa.
Poszukiwanie wiedzy pewnej – episteme – stało się obsesją europejskich myślicieli na tysiąclecia. Dla filozofów tylko episteme miało znaczenie, doxa jako wiedzę pełną przesądów i nie wytrzymujących krytycznej analizy błędów traktowana jako nieistotną.
Jednak mimo nieustannych wysiłków znalezienie wiedzy pewnej nigdy się nie udało, coraz to nowe i bardziej skomplikowane systemy filozoficzne i doktryny wypierały inne, które wcześniej rościły sobie pretensje do odkrywania prawd niepodważalnych.
Aż w końcu, jak głosi porzekadło, Bóg rzekł niech stanie się Newton i zapanowała światłość. Teoria Newtona była bezprecedensowym osiągnięciem myśli ludzkiej. Wydawało się, że oto po raz pierwszy wpadliśmy na trop wiedzy rzeczywiście pewnej i prawdziwej.
Tymczasem mamy dobre powody, by wątpić w możliwość istnienia takiej wiedzy. Jako pierwszy wskazał je szkocki filozof David Hume, od którego zacznę.
Hume, Newton i Kant
Sceptycyzm Hume’a
Hume skrytykował właściwe europejskiej filozofii przekonanie, że możemy obserwować i odkrywać prawidłowości w przyrodzie, czyli że potrafimy odkrywać związki przyczynowo-skutkowe:
Tak więc tylko z doświadczenia możemy wnioskować o istnieniu jakiejś rzeczy na podstawie istnienia innej. Oto jaka jest natura tego doświadczenia. Przypominamy sobie, że mieliśmy częste przypadki istnienia rzeczy jednego rodzaju; i przypominamy sobie również, że indywidua innego rodzaju rzeczy zawsze towarzyszyły tamtym i istniały w prawidłowym porządku styczności i następstwa względem tamtych. Tak, na przykład, przypominamy sobie, że widywaliśmy rzeczy, które nazywamy płomieniem, i że zarazem doznawaliśmy wrażeń zmysłowych tego rodzaju, jakie nazywamy ciepłem. Podobnie przypominamy sobie, że we wszystkich minionych przypadkach rzeczy tych dwóch rodzajów stale łączyły się ze sobą. Bez żadnej dalszej ceremonii nazywamy jedno przyczyną, drugie skutkiem, i z istnienia jednego wnioskujemy o istnieniu drugiego. We wszystkich tych przypadkach, z których dowiadujemy się o powiązaniu poszczególnych przyczyn i skutków, te przyczyny i skutki były postrzegane przez zmysły, a teraz są przypomniane. Lecz we wszystkich przypadkach, gdzie rozumujemy o nich, tylko jedno jest postrzegane lub przypomniane, drugie zaś zostaje dodane zgodnie z naszym doświadczeniem przeszłym.
Z punktu widzenia Hume’a związki przyczynowe to nic innego jak asocjacje psychologiczne. Pamiętamy współwystępowanie pewnych zjawisk i naturalnie przypisujemy istnienie im związku przyczynowego. Ale ów związek, w przeciwieństwie do samych zjawisk, nie jest czymś, co obserwujemy jako rzecz w doświadczeniu.
Hume przechodzi następnie do krytyki owej pewności, z jaką wnioskujemy o powiązaniach między zjawiskami. Z faktu, że ileś razy obserwowaliśmy następstwo jednego zjawiska po drugim, w żaden sposób nie można wnioskować, że owo następstwo powtórzy się w przyszłości.
Wiele lat później brytyjski filozof Bertrand Russel przytoczy historyjkę tłumaczącą sens tej krytyki. Wyobraźmy sobie – mówił – że jesteśmy kurczakiem, który obserwuje codziennie gospodarza, jak ten przychodzi do kurnika nakarmić swoje zwierzęta. Stosując zasadę opisanej przez Hume’a asocjacji zjawisk (która, nawiasem mówiąc, jest formą empirycznej indukcji), moglibyśmy dojść do wniosku, że gospodarz jest przyczyną karmienia. A ponieważ związki przyczynowe co do zasady są związkami koniecznymi, zadowolony kurczak zrozumiał, że żyje w przyjaznym świecie, w którym gospodarze są przyczyną pożywnych posiłków.
Niestety dla kurczaka indukcja, a więc wywodzenie koniecznych związków przyczynowych ze skończonej liczby obserwacji, jest logicznie nieprawomocna, o czym zwierzę przekonało się, gdy pewnego dnia gospodarz okazał się przyczyną nie karmienia, tylko obcięcia kurzego łba…
Takoż, poucza nas Hume, nie da się zasadnie wnioskować z przeszłości o przyszłości. Jedyne czym dysponujemy, to przyzwyczajenia, które czasami się sprawdzają, nader często jednak nie.
Newton i jego Filozofia natury
Newton był kimś, kogo dziś nazwalibyśmy naukowcem, a także kimś, kogo dziś nazwalibyśmy pseudonaukowcem (oprócz stworzenia nowożytnej fizyki zajmował się intensywnie alchemią i mętnym mistycyzmem), choć sam siebie uważał za filozofa.
Co zrobił Newton? Wzorem swoich poprzedników (Galileusz, Kepler) zaproponował pewne sformułowane w języku matematyki teorie o tym, jak działa świat empiryczny. O ile jednak Galileusz czy Kepler tworzyli matematyczne opisy pewnych określonych zjawisk czy procesów, prawa mechaniki Newtona odsłaniały w swoim matematycznym formalizmie jedność zasad rządzących wszystkim: ruchem kul bilardowych, spadających jabłek, a także krążeniem planet wokół Słońca. I robiły to z precyzją, na jaką pozwalała matematyka i dokładność pomiarów.
To było coś więcej niż mętna asocjacja zachodząca w psychice danej osoby. Przewidywania wykorzystujące teorię Newtona nie tylko określały, że coś być może zajdzie, gdy zajdzie coś innego, one przewidywały to z dokładnością, na jaką pozwalały rachunki i pomiary.
Kant
Stanowiło to wielką zagadkę dla Kanta. Z jednej strony zgadzał się on z Hume’owską krytyką przyczynowości jako związku koniecznego, którego nie da się zaobserwować i wnioskowanie o którym jest zupełnie nieuprawnione. Z drugiej strony był świadom, że Newton nie tylko zaproponował pewne związki przyczynowe między zjawiskami, ale i uczynił to w ujęciu ilościowym, które pozwalało dokładnie przewidywać, jak jeden stan świata opisany matematycznie przekształca się w inny.
Jego teoria była niebywale dokładna i ta dokładność nieustannie się potwierdzała. By wyjść z tego impasu, Kant zaproponował radykalne rozwiązanie. Newton istotnie odkrył pewne i konieczne związki między zjawiskami. Ale nie są to wcale związki między rzeczami w zewnętrznym świecie, który istnieje niezależnie od ludzkiego doświadczenia, ludzkich umysłów.
To, co obserwujemy jako empiryczną rzeczywistość (fenomeny), to nie tylko pochodna rzeczy samych w sobie (noumenów, jak je nazwał Kant), czyli rzeczywistości niezależnej od nas.
To także efekt konstrukcji, którą spontanicznie i nieustannie nasz intelekt przeprowadza z użyciem wrażeń zmysłowych (których przyczyną, czy źródłem, są w jakimś sensie rzeczy same w sobie). Strumieniowi tych wrażeń narzuca on aprioryczne (czyli niewywodzące się z żadnego doświadczenia) formy poznania. Kant wliczał tu między innymi czas i przestrzeń, a także relacje w postaci związków przyczynowo-skutkowych.
Owe relacje i formy są pewne, ponieważ to umysł narzuca je doświadczeniu, by nadać mu spójną, zrozumiałą formę. Przy czym nie należy sądzić, że jest to proces mający postać świadomego rozumowania. To nasze umysły są tak zbudowane, że robią to spontanicznie. Stąd subiektywne wrażenie bezpośredniości doświadczenia.
Według Kanta to, co zrobił Newton, to opisanie językiem matematyki owych ukrytych praw, które umysły ludzi wykorzystują do kategoryzowania i porządkowania doświadczenia. Ponieważ te prawa są właściwe umysłom, które konstruują rzeczywistość empiryczną z wrażeń, są one w jej obrębie konieczne.
Dla Kanta teoria Newtona nie wyczerpuje całej rzeczywistości. Pewne rzeczy, na przykład Bóg czy dusze posiadające wolną wolę, mogą istnieć w świecie rzeczy samych w sobie. Albo i nie, nie wiemy tego. Jest tak, ponieważ posiadamy dostęp do świata jako przedmiotu poznania tylko dzięki właściwym nam władzom umysłowym i poznawczym, zaś te władze nie posiadają narzędzi, by ujmować Boga czy dusze, przeto rzeczy te znajdują się poza zasięgiem ludzkiego poznania. Z drugiej strony posiadamy narzędzia, by rozumieć i mieć wiedzę pewną o rzeczach, które mieszczą się w czasie i przestrzeni i oddziałują ze sobą w sposób opisany przez Newtona. W istocie to nasze intelekty sprawiają, że tak właśnie jest uporządkowany świat empiryczny.
Wyjaśniając sukcesy Newtona, Kant przy okazji unicestwił tradycyjną metafizykę i teologię.
Wiedza naukowa to zbiór błędów
Rysy na Newtonowskim obrazie świata
Wydawało się, że Newton stworzył wiedzę pewną, zaś Kant podał wyjaśnienie, jak to jest możliwe, że jest ona pewna. Przypuszczam już, że się domyślacie, jaki był finał tych dociekań? Mimo intelektualnej śmiałości newtonowsko-kantowskiego wyjaśnienia nie trzeba było długo czekać na sytuację, w której wyszła na jaw jego nieadekwatność.
Zaczęło się niewinnie. Choć teoria Newtona opisywała większość obserwowanych zjawisk, istniał pewien malutki wycinek rzeczywistości, który nie bardzo dawał się wtłoczyć w jej równania. Wspominałem o tym w poprzedniej notce z cyklu. Fragmentem rzeczywistości, o którym tutaj mowa, był elektromagnetyzm.
Światło i eter świetlisty
Elektromagnetyzm, którego najbardziej, bo naocznie (prawie) wszystkim znaną manifestacją jest światło, stanowił przedmiot intensywnych badań w XIX wieku. James Clerk Maxwell sformułował wtedy zestaw równań, które od tamtej pory nazywane są na jego cześć równaniami Maxwella, opisujących podstawowe prawa związane z elektromagnetyzmem. Pokazywały one, że to, co nazywamy światłem, można ująć jako oscylacje pola elektrycznego i magnetycznego, które rozchodzą się w przestrzeni ruchem o charakterze falowym (fale elektromagnetyczne).
Tutaj zaczyna się robić ciekawie. W czasach gdy Newton zaproponował swoją mechanikę, dla wielu szokiem była pewna jej magiczna właściwość: oddziaływania na odległość.
W teorii Newtona rzeczy działają na siebie na odległość bez pośredniczenia innych materialnych, namacalnych ciał, co by między nimi w tych oddziaływaniach pośredniczyły. Dla nas takie rozumienie rzeczywistości nie jest szczególnie zaskakujące, w czasach Newtona było jednak tak nieintuicyjne i nierealne, że natychmiast zaczęto się trudzić nad wymyślaniem specjalnych, niewidzialnych ośrodków, które byłyby mechanicznym medium, w którym przenosiłyby się opisywane przez Newtona oddziaływania. Ośrodki te zwano eterami.
W XIX wieku sądzono, że jedna z tych substancji – eter świetlisty – jest medium, które nie tylko wypełnia przestrzeń, nawet próżnię, ale którego drgania są właśnie falami elektromagnetycznymi. Ujęcie to miało połączyć mechanikę newtonowską z elektromagnetyzmem opisanym równaniami Maxwella.
Niestety, z ujęciem tym wiązały się istotne problemy. Eter jako substancja fizyczna musiałby mieć doprawdy zdumiewające właściwości. Musiałby być z jednej strony doskonale przeźroczysty i nie mieć w ogóle lepkości (tylko w ten sposób nie wpływałby na ruch planet), z drugiej strony musiałby być niezwykle wytrzymały mechanicznie (ostatecznie to w nim miały się rozchodzić fale elektromagnetyczne, które są drganiami o nieprawdopodobnie wysokiej częstotliwości).
Istniał jeszcze jeden problem. Z eterem czy bez, równania Maxwella opisujące zachowanie światła w jednym punkcie wydawały się głęboko niespójne z fizyką Newtonowską.
W fizyce Newtonowskiej o tym, jaką prędkość ma dane ciało, decyduje przyjęty układ odniesienia. Przykładowo jeśli stoimy przy torach i obserwujemy pędzący pociąg, zaś w jednym z jego wagonów na oknie siedzi mucha, prędkość muchy wobec nas będzie równa prędkości pociągu. Jeśli jednak siedzimy we wnętrzu pociągu, mucha wydaje się wtedy spoczywać w miejscu.
Równania Maxwella miały taką postać, że prędkość światła miała w nich stałą wartość, niezależnie od przyjętego układu odniesienia. Tak jakby we wszechświecie istniał pewien wyróżniony układ odniesienia, w ramach którego działają równania Maxwella i w ramach którego prędkość światła jest stała.
To oczywiście rodziło problem z ujęciem opisanym powyżej na przykładzie z muchą: co w przypadku, gdy rozpatrujemy ruch fali światła w różnych układach odniesienia, które wykazują ruch względem siebie?
Z transformacji, które wykorzystuje się w fizyce Newtonowskiej, wynika, że mierzona prędkość światła powinna się zmieniać w zależności od przyjętego układu odniesienia. Z równań Maxwella wynika, że powinna być stała.
Teoria eteru, wprowadzona jako mechaniczne wyjaśnienie fal świetlnych, stała się także potencjalnym wyjaśnieniem tego paradoksu – jeśliby przyjąć, że eter faktycznie stanowi wyróżniony, absolutny układ odniesienia, przynajmniej dla światła, to można by to zinterpretować tak, że Maxwellowskie równania, w których prędkość światła jest zawsze jednakowa, opisują ruch światła wobec eteru.
To z kolei oznaczałoby, że powinna być możliwa detekcja tak zwanego wiatru eteru, czyli ruchu innych ciał względem eteru. Ruch taki wynikałby na przykład z tego, że Ziemia zanurzona w eterze krążyłaby wokół Słońca.
Ponieważ ta część notki jest już dostatecznie długa, słowem skrótowego wyjaśnienia: nigdy nie udało wykryć się ani eteru, ani jego wiatru, mimo że schyłek XIX i początek XX stulecia były czasem przeprowadzania coraz to bardziej wyrafinowanych eksperymentów służących właśnie temu. A choć wtedy prawie nikomu nie przychodziło do głowy, że sprzeczność między elektromagnetyzmem i mechaniką Newtonowską świadczy o fałszu tej drugiej, to ostatecznie takie założenie przyjął człowiek, który stworzył teorię zdolną objąć zarówno to, co opisywała mechanika Newtona, jak i elektromagnetyzm zapisany w równaniach Maxwella.
Filozoficzne konsekwencje teorii względności
Pod wieloma względami Einstein odegrał dla Poppera taką rolę jak Newton dla Kanta. Otworzył mu oczy na wcześniej niedostrzeganą możliwość. Ale efekty tej iluminacji były zgoła przeciwne. Kant sądził, że Newton odkrył wiedzę pewną, wiedzę, która opisywała własności ludzkiego umysłu, za pomocą którego ten porządkuje doświadczenie świata empirycznego. Popper zrozumiał, że Einstein zadał cios temu poglądowi. Że kantowskie formy poznania nie są wcale niezmienne i konieczne.
W jaki sposób Einstein wykończył koncepcję eteru
Teoria Einsteina, która w bezprecedensowo krótkim czasie zdobyła uznanie większej części społeczności uczonych, rozwiązała paradoks między mechaniką Newtona i równaniami Maxwella. Einstein odrzucił obowiązujący dogmat (dziś powiedzielibyśmy – paradygmat), zgodnie z którym mechanika Newtonowska prawidłowo opisywała ruch, w tym ruch światła i/lub ośrodka, w którym miałoby się rozchodzić światło (czyli eteru).
Zastąpił równania Newtona takimi, które były zgodne z równaniami Maxwella opisującymi elektromagnetyzm. Wytłumaczenie tego bez uciekania się do matematyki jest raczej niemożliwe, ale za pomocą pewnych eksperymentów myślowych możemy intuicyjnie uchwycić podstawową różnicę.
Wróćmy do sytuacji opisywanej wcześniej, gdy obserwujemy jadący pociąg z muchą w środku. Tym razem jednak mucha nie siedzi na oknie, tylko leci wewnątrz wagonu. Załóżmy, że leci w tym samym kierunku, w którym jedzie pociąg. Załóżmy, że pociąg porusza się z prędkością 100 km/h, przynajmniej dla obserwatora stojącego przy torach, zaś mucha leci z prędkością 10 km/h według obserwatora siedzącego w pociągu. Zadajmy sobie pytanie – jak szybko leci mucha?
Odpowiedź zależy oczywiście od przyjętego punktu widzenia. Ktoś stojący obok torów, którymi jedzie pociąg, powie, że mucha porusza się prędkością 110 km/h. Ktoś w środku pociągu powie, że mucha porusza się z prędkością 10 km/h. To odpowiedź, której udzieli pewnie większość ludzi, której udzieliłby także Newton.
Ktoś posługujący się teorią Einsteina powiedziałby, że dla osoby stojącej obok torów mucha poruszała się z prędkością minimalnie mniejszą niż 110 km/h. Czemu? Ponieważ struktura relacji między czasem, przestrzenią i ruchem jest we wszechświecie opisywanym przez einsteinowską teorię względności całkowicie inna niż struktura tych relacji w fizyce newtonowskiej. W konsekwencji sumowanie prędkości przyjmuje inną postać. Sumowanie niewielkich prędkości daje małe różnice w stosunku do tego, co przewiduje teoria Newtona. Sumowanie większych prędkości daje wyniki radykalnie inne.
Załóżmy teraz, że pociąg porusza się po torach z prędkością światła (z punktu widzenia obserwatora stojącego przy torach), zaś mucha, tak jak wcześniej, leci w wagonie pociągu z prędkością 10 km/h (z punktu widzenia obserwatora wewnątrz pociągu). Znowu pytanie: jak szybko porusza się mucha?
Zgodnie z Newtonem odpowiedź brzmi: z punktu widzenia obserwatora przy torach porusza się z prędkością światła zwiększoną o 10 km/h, z punktu widzenia obserwatora w pociągu leci z prędkością 10 km/h.
Zgodnie z Einsteinem odpowiedź brzmi: dla obserwatora przy torach mucha porusza się z prędkością światła; dla obserwatora w pociągu mucha leci z prędkością 10 km/h.
Jedną z konsekwencji głębokich strukturalnych różnic między światem opisywanym przez Newtona a światem opisywanym przez Einsteina jest to, że u Einsteina niezależnie od przyjętego układu odniesienia żadne ciało nie może poruszać się szybciej niż światło.
Owa głęboka różnica między strukturą świata postulowaną przez Einsteina a światem opisywanym przez Newtona umożliwia uzgodnienie między prawami ruchu opisującymi różne ciała a prawami elektromagnetyzmu opisującymi zachowanie światła.
Światło, jako poruszające się z prędkością światła właśnie, naprawdę ma tę samą prędkość niezależnie od przyjętego punktu widzenia, tak jak uważał Maxwell. Nie wynika to z faktu, że istnieje jakiś eter pełniący funkcję absolutnego układu odniesienia dla zjawisk elektromagnetycznych, tylko z faktu, że wszystkie ciała poruszają się w taki sposób, że maksymalna prędkość, jaką mogą mieć, niezależnie od przyjętego układu, jest prędkością światła. Co z kolei jest konsekwencją subtelnych zależności między czasem, przestrzenią i ruchem, które występują w teorii Einsteina i są całkowicie nieobecne w teorii Newtona.
Czego nauczył się z tego Popper?
Jakie wnioski wyciągnął z historii pojawienia się teorii względności Popper? Przede wszystkim zrozumiał, że w nauce nie ma prawd absolutnych i niepodważalnych. Przez kilkaset lat fizyka Newtona zdawała się pewna, wyglądała, jakby potwierdzały ją wszystkie obserwacje. Kant uznał ją za opis zasad, które rządzą samym aparatem, którym poznajemy świat, z czego miała czerpać swoją rzeczywistą pewność.
A jednak nawet w jej łonie pojawiły się problemy, które w końcu nabrzmiały tak bardzo, że jedynym skutecznym ich rozwiązaniem było całkowite odrzucenie i zastąpienie nową.
Podejście takie stanowi sedno nauki w ujęciu Popperowskim. Teorie powinny być testowane i zawsze traktowane jako prowizoryczne. Gdy zaś uda się wskazać ich błędność, powinny być zastępowane nowymi, lepszymi teoriami.
Owe nowe teorie nigdy nie mogą być dowiedzione. Sednem sprzeciwu Poppera wobec tych wszystkich filozofów, którzy sądzą, że teorie naukowe można potwierdzić i uznać za dowiedzione, jest w zasadzie ta sama argumentacja co u Hume’a. Ze skończonej liczby obserwacji nigdy nie możemy wywnioskować, że przyroda w danych okolicznościach będzie się tak samo zachowywać w przyszłości. Tak zwane prawa przyrody czy opisujące je teorie to zgadywanki. Choć oczywiście nie da się wykluczyć, że komuś uda się wpaść na prawdziwą teorię, to i tak owa prawdziwość będzie logicznie nie do udowodnienia. Zarazem jednak historia (i pewne bardziej wyrafinowane epistemologiczne przesłanki, które tutaj pominę) poucza nas, że wszystkie nasze naukowe teorie prędzej czy później okazują się nieadekwatne.
Popper nadał tej krytyce precyzyjną postać korzystającą z osiągnięć XX-wiecznej logiki. Doprowadziło go to też w ostateczności do stworzenia teorii wiedzy naukowej, która w jej wzroście i rozwoju widzi zjawiska będące kontynuacją procesów ewolucji biologicznej. O tym wszystkim opowiem dokładniej w następnej notce. Tutaj zauważę tylko, że zgodnie z podziałem wiedzy przedstawionym na początku wiedza naukowa wedle ujęcia Poppera jest specyficzną formą niedoskonałej, podatnej na błędy doxa. Gdy idzie o świat empiryczny – episteme nie istnieje.
Fizyk kwantowy David Deutch w swojej książce The Begining Of Infinity tak podsumowuje popperowskie ujęcie nauki (tłumaczenie moje):
Zawsze mi się wydawało, że natura nauki byłaby lepiej rozumiana, gdybyśmy nazywali teorie "błędnymi ujęciami" od samego początku, a nie tylko po tym, jak odkryjemy ich następców. Tak więc moglibyśmy mówić, że Einsteina błędne ujęcie grawitacji stanowiło ulepszenie błędnego ujęcia grawitacji Newtona, które z kolei było ulepszeniem błędnego ujęcia Keplera. Neodarwinowskie błędne ujęcie ewolucji stanowi lepszą wersję darwinowskiego błędnego ujęcia ewolucji, jego zaś było lepszą wersją błędu Lamarcka.
Czyż to nie wspaniałe ujęcie? Nasze teorie są błędne, ale to nie znaczy, że są jednakowo błędne. Niektóre są lepsze, inne mniej. Na błąd można patrzeć jak na porażkę poznania, ale można też w nim widzieć obietnicę dalszego rozwoju wiedzy i niekończącej się podróży.
Mój blog ma fanpage.
Foto w nagłówku: NASA, użyto i zmodyfikowano na licencji CC BY 2.0.
O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu
Przez wiele lat kino irańskie kojarzyło się widzowi zachodniemu głównie z poetyckimi filmami Abbasa Kiarostamiego. Od pewnego czasu dawny mistrz pozostaje w cieniu Asghara Farhadiego, szturmem zdobywającego nagrody europejskich festiwali. Przesadą nie będzie stwierdzenie, że filmografia drugiego z wymienionych twórców jest oznaką symbolicznej zmiany warty w obrębie kinematografii irańskiej. Farhadi nie odcina się od swoich starszych kolegów po fachu grubą kreską, jego kino jest już jednak inne, bardziej zwrócone ku zachodowi i jego sposobom na snucie historii. Irańskie filmy pojawiające się na festiwalach wskazują na to, że młodzi twórcy chcą iść jeszcze dalej. Sprzyjające kontemplacji, pustynne krajobrazy z filmów Kiarostamiego i Panahiego zostają zastąpione przez ujęcia nocnych ulic. Teheran upodabnia się do europejskich metropolii.
A Girl Walks Home Alone at Night Any Lily Amirpour to dobry przykład tego trendu. Niezależna produkcja irańska nie przypomina pełnych filozoficznej zadumy filmów tworzonych przez Irańczyków, którzy dziś powoli dochodzą do kresu swojej kariery (o ile już nie przekroczyli linii artystycznej mety).
Film reklamowany jako pierwsza w historii islamskiego kraju opowieść o wampirach przypomina raczej klimatyczne, czarno-białe zabawy, jakie od czasu do czasu pojawiają się na festiwalach pokroju Sundance.
W filmie Amirpour czuć wiele zachodnich inspiracji. Począwszy od muzyki będącej niezwykle ważną częścią filmu (główni bohaterowie posiadają swoje ulubione kawałki, które opisują ich charaktery oraz nastroje), przez plakaty znajdujące się na ścianach pomieszczeń (materiał o tworzeniu teledysku do Thriller Jacksona był ponoć dla Amirpour jedną z głównych inspiracji do podjęcia takiej tematyki), na tropach stricte filmowych kończąc. Estetycznie A Girl Walks Home Alone at Night przypomina kultowe Uzależnienie Abla Ferrary, zresztą historie Kathleen i bezimiennej dziewczyny z filmu irańskiego również zdradzają pewne podobieństwa.
Dużo w tym wszystkim również nieco zapomnianej, a niegdyś promowanej przez samego Davida Lyncha, który gra w niej zresztą rolę epizodyczną, Nadji Michaela Almereydy. Amirpour do klaustrofobicznego klimatu poprzedników dodaje jednak szczyptę humoru i groteski, co momentami sprawdza się doskonale (wampirzyca poruszająca się po opustoszałym mieście na skradzionej dziecku deskorolce – klimat!!!), momentami natomiast niepotrzebnie rozładowuje napięcie (pewien kot czasem mógłby usunąć się z kadru).
Jednym z producentów A Girl Walks Home Alone at Night jest nie kto inny, jak Elijah Wood, zaangażowany w projekt już od fazy kończenia scenariusza. Amirpour podkreśla, że bez jego pomocy zainteresowanie ze strony rynku zachodniego byłoby z pewnością o wiele trudniejsze do osiągnięcia. Innym zagranicznym gościem, o którym warto wspomnieć jest autor doskonałych zdjęć, Lyle Vincent. Jego nazwisko nie jest wprawdzie zbyt rozpoznawalne, jednak to właśnie on odpowiadał za operatorską robotę przy wiktoriańskiej Kobiecie w czerni z Danielem Radcliffem. O ile zdjęcia z filmu Jamesa Watkinsa była naprawdę udane, to kadry z produkcji irańskiej po prostu nadają się do oprawienia i powieszenia na ścianę. Nie jeden kadr, nie kilka.
A Girl Walks Home Alone at Night
to prawdziwa fotograficzna uczta.
Film Amirpour ma jednak i kilka minusów. O pierwszym z nich już wspominałem – humor nie zawsze pojawia się w tym miejscu, w którym pojawić się powinien. Drugim z nich jest gubienie rytmu. O ile przez pierwszą połowę opowieści dosłownie się płynie, to część druga zaczyna nieco gubić tempo, staje się trochę szarpana i chaotyczna. Nie na tyle, aby zniechęcić widza do dalszego seansu, niemniej wyraźnie odczuwa się różnicę. Kilka szpilek można wbić również w kreację Arasha Marandiego (główna rola męska), wcielającego się w irańskiego chłopaka starającego się pozować na Jamesa Deana. Wciąż daleko jednak do aktorskiej porażki, sprawę ratuje bowiem doskonale hipnotyczna Sheila Vand.
A Girl Walks Home Alone at Night to porządne kino wampiryczne, które powinno zadowolić nawet najbardziej wymagających wielbicieli ekranowych krwiopijców. Pierwsza irańska wampirzyca może bez wstydu dołączyć do grona zachodnich kolegów i koleżanek.