Shared posts
SDR - czyli jak z taniego tunera DVBT zrobić skaner częstotliwości
Było dawno temu na wykopie w postaci opisu tekstowego. Na filmiku prezentuję jak to działa w praktyce i co można nasłuchiwać.
O kobietach przed Dniem Kobiet
Co jest nie tak z kobietami DC?
Kiedy myślę sobie o kobietach w serialach Marvela, myślę o tym, jak bardzo lubię i jak bardzo cenię Peggy Carter, Melindę May, Jemmę Simmons, Skye czy Bobbi Morse. W zasadzie: jak bardzo podoba mi się każda ich serialowa bohaterka. Gdy za to myślę o kobietach DC, muszę zrobić wyliczankę, z której na plus wychodzą mi maksymalnie trzy nazwiska. Co tu jest nie tak?
W ostatnich dniach zaczęłam przepraszać się z Flashem – co jest właściwie inspiracją dla tego wpisu, bo widzicie, Flash to dla mnie bardzo ciężki orzech do zgryzienia. Jeszcze w trakcie oczekiwania na premierę byłam tym serialem bardzo zainteresowana, nie mówiąc, że podekscytowana myślą równoległego oglądania dwóch produkcji dziejących się w tym samym świecie. Te crossovery, te nawiązania, te miksy! Jednogłośnie pozytywne recenzje praktycznie nie pozostawiały wątpliwości, że Flasha będzie naprawdę oglądać warto. Więc obejrzałam i ja – świetnego, dynamicznego pilota, w którym zachwyciło mnie niemal wszystko. Wszystko z wyjątkiem jednej postaci. Kobiecej. Która całą swą osobą i całym swoim wątkiem skutecznie sprawiła, że od przygód Barry’ego Allena trzymałam się na dystans dobre kilka miesięcy. Na pewno zgadniecie, o kogo chodzi. I dare you.
Dziś, po tych kilkunastu nadrobionych odcinkach, naprawdę nie potrafię zrozumieć, jak można narzekać na Laurel z Arrow, kiedy obok jest taka Iris z Flasha. A jeszcze obok mamy przecież Barbarę z Gotham. A na dodatek jest również Zed z serialowej ekranizacji przygód Johna Constantine’a, w końcu też komiksu DC. Jak można było stworzyć tyle kiepskich postaci kobiecych na przestrzeni jednego roku?
Od razu uprzedzę, żeby nie było wątpliwości – nie znam komiksowych pierwowzorów tych seriali (w stopniu pozwalającym mi wypowiadać się pewnie), nie kojarzę też przesadnie komiksowych wersji tych bohaterek. Oglądam je wyłącznie w wymienionych serialach, więc tylko ich serialowym inkarnacjom będzie się obrywać.
Kobieta błądząca
Rozprawmy się na początek z Laurel, która irytuje kolejne gromady miłośników Arrow już od trzech lat. Otóż jeśli spytacie mnie, Laurel wcale nie jest taka zła. Prawdę mówiąc dosyć dziwiła mnie fala hejtu spadająca na nią już od pierwszych odcinków, ale być może przemawiała (i przemawia) do mnie sympatia do Katie Cassidy, którą do dziś miło wspominam jako jedyną prawdziwą Ruby z Supernatural. Tak czy inaczej zarzucane jej głupota, naiwność, przemądrzałość, ślepota i niezdecydowanie to bodajże tylko kilka z przypisywanych jej grzechów – obecnie zapewne dochodzi do tego nieprzygotowanie, zbytnia pewność siebie i jeszcze większa głupota w myśleniu, że w jakikolwiek sposób będzie w stanie zastąpić siostrę w roli Kanarka. I choć zgadzam się, że Laurel od samego początku nie była najmocniejszym ogniwem serialu, a utkane wokół niej wątki nie należały do najciekawszych, tych zarzutów w większości nie podzielam. Z jednego prostego powodu – bo od zawsze było wiadomo, że ta ścieżka w końcu zaprowadzi błądzącą po wątkach bohaterkę co celu: stania się superbohaterką.
The way I see it, największy problem z Laurel polega na tym, że na początku serialu była przedstawiana niemal wyłącznie w kontekście love interestu dla głównego bohatera. Tym bardziej w mydlącym oczy związku z Tommym, którego śmierć miała się przysłużyć zarówno Oliverowi, jak i jej. Ogólnie rzecz biorąc, nie mam nic przeciwko wątkom romantycznym, wręcz przeciwnie, wspieram je wspieram i popieram. Problem w tym, że w dzisiejszych czasach (jak zobaczycie jeszcze za chwilę) tworzenie postaci kobiecej, która poza relacją z mężczyznami nie ma wiele więcej do zaoferowania, to przepis na porażkę. Poza byciem wierzchołkiem trójkąta, Laurel nie dostała od scenarzystów wystarczająco dużo własnego materiału, by mogła być bohaterką samodzielną. Ktoś chciał oglądać przygody Laurel w Starling City? Nie. Ktoś chciał oglądać przygody pojawiającej się epizodycznie Felicity?
Na szczęście to zaczęło zmieniać się na plus w drugim sezonie, szczególnie w momencie wprowadzenia na scenę Sary. Ujrzenie Laurel w innej niż romantyczna relacji poskutkowało u mnie autentycznym ociepleniem mojego dość obojętnego dotychczas stosunku, do tego stopnia, że w pewnych momentach aż gratulowałam bohaterce pazura. Już wtedy zaczynało świtać, że Lance’ówna zmierza w dobrym kierunku. Zaś gdy nadszedł trzeci sezon i dostaliśmy nagle przyspieszoną origin story nowego Kanarka, stwierdziłam jedno: ta kobieta ma jeszcze mnóstwo do nauczenia, ale teraz przynajmniej zaczęła interesować się swoim własnym życiem zamiast kręcić się tylko wokół cudzych orbit.
Oczywiście natychmiast pojawiła się nowa fala krytyki, bo Laurel nie umie walczyć, bo Laurel trzeba ciągle ratować, bo Laurel porywa się z motyką na słońce, i tak dalej, i tym podobne. Tylko, że tutaj też dobrze się na moment zatrzymać. Warto zauważyć bowiem jedno: Laurel nie lubimy, bo automatycznie porównujemy ją z Sarą, którą znamy jako nieugiętego badassa podejmującego na co dzień trudne decyzje o życiu i śmierci. Przez zdecydowaną większość czasu, jaki z nią spędziliśmy, była już ukształtowaną i zahartowaną postacią, łatwo więc zapomnieć, że poznaliśmy ją jako wystraszoną, bezbronną dziewczynę zostawioną przez świat samą sobie. Sara była fajna, bo niemal od razu do tej fajności przeskoczyliśmy. Przy Laurel nie mamy tego luksusu. Przy Laurel dopiero patrzymy, jak się fajniejszą wersją samej siebie staje. I pewnie zajmie to więcej czasu niżbyśmy sobie życzyli, pewnie jeszcze nie raz i nie dwa będziemy świadkami, jak potyka się i upada, ale nie wiem, jak Wy, ja będę się naprawdę cieszyć, kiedy w końcu się podniesie. Tu nie ma drogi na skróty – ale cel pozostaje ten sam.
Kobieta do kochania
Jakże rozkosznie, w kontekście Laurel, będzie mi się teraz omawiać Iris, bo Iris to pod wieloma względami kopia wszystkiego, co Arrow robił z Laurel w pierwszym sezonie. Długoletnia relacja, z romantycznym podtekstem, pomiędzy nią a głównym bohaterem? Jest. Chłopak nie będący głównym bohaterem? Jest. Fascynacja postacią zamaskowanego herosa? Jest też nawet silna relacja z ojcem i konieczność robienia wszystkiego po swojemu. Ale co jest najbardziej charakterystyczną cechą upodabniającą Iris do pierwszosezonowej Laurel? Stopień irytacji, jaki wzbudza swoją obecnością w tym serialu.
Jak pisałam, Iris o mało co nie zrujnowała mi Flasha na zawsze. Ostatecznie zwyciężyła u mnie ciekawość oraz coraz lepsze recenzje za oceanem, ale nie zmieniło to faktu, że przez pierwszą połowę pierwszej połowy sezonu musiałam co odcinek praktycznie zgrzytać zębami. Po pierwsze nie potrafiłam swoim umysłem ogarnąć, jak ta dziewczyna przez lata nie zorientowała się, że Barry czuje do niej miętę – serio, natura obdarowała dziewczyny specjalnym radarem wykrywającym takie rzeczy*. Po drugie o ile łapię, że można być upartym w dążeniu do swojego celu – co samo w sobie nie złe – tak jeśli wszyscy wokół niemalże błagają ją na kolanach, żeby przestała pisać tego bloga, to mogłaby przejść jej przez myśl chwila refleksji. A po trzecie, najgorsze, jest z tych, co chcą mieć ciastko i zjeść ciastko. A nie, jeszcze zostaje fakt, że jest nudna i nieciekawa, nie wnosi swoją osobą nic poza motywacją dla innych bohaterów, aha, no i jest jej pełno i wszystko chce wiedzieć. I pisze najgorszego i najbrzydszego bloga na świecie. Już teraz rozumiem, dlaczego ludzie nie lubili Lany ze Smallville.
Wszystkie te grzechy (prawie) łatwo można by przypisać i pierwszosezonowej Laurel, tylko że przy Laurel od początku wiedzieliśmy (nawet takie komiksowe laiki jak ja), że jej przeznaczeniem jest zostać Kanarkiem. Przeznaczeniem Iris jest za to zostać dziewczyną Barry’ego Allena. Serio, z ciekawości zerknęłam na Wikipedię i ze zdumienia aż przetarłam oczy, że bohaterka jest tam opisana wyłącznie jako „żona”, „ciotka” albo „babcia”. Ewentualnie, że dostaje jakiś kostium pozwalający jej towarzyszyć Barry’emu w biegu. Oczywiście, serial stara się dodać postaci głębi, serialowa Iris jest zatem studentką psychologii oraz przyszłą dziennikarką, ale niech mi ktoś przypomni, kiedy zdarzyło jej się wykorzystać swoją fachową wiedzę do czegokolwiek albo trafić na dobry materiał do gazety samodzielnie, bez podpowiedzi.
I wiecie, to nie jest fajne. Rozumiem, że bohaterka została stworzona w innych czasach i jej rolą w świecie Flasha było zostać domem, do którego ten miałby wracać i za który miałby walczyć, trudno więc spodziewać się, że w serialu ta rola ulegnie diametralnej zmianie. Dobrze też wiedzieć, że scenarzyści chcą nadać Iris nieco więcej głębi i samodzielności, nawet, jeśli im to jeszcze kompletnie nie wychodzi. Ale o ile Westówna będzie tylko plątać się wokół Barry’ego i innych, o ile nie stanie kiedyś na własnych nogach i o ile nie pokaże, że jest nieodzowną i wartościową postacią wnoszącą do serialu coś unikalnego, to ja naprawdę nie chcę przekonać się, że całe te męczarnie w jej towarzystwie posłużą tylko temu, by mogła wyjść za bohatera i żyć u jego boku długo i szczęśliwie. Chciałabym czegoś więcej. Chciałabym, żeby była swoją własną postacią – a nie tylko czyjąś postacią do kochania.
Kobieta-wieszak
Tak naprawdę jednak ani Laurel, ani Iris, nawet w swej najbardziej irytującej inkarnacji, nie jest tak kiepską i fatalnie skonstruowaną postacią jak Barbara z Gotham. Inna stacja, inne zasady, ale problem jeszcze gorszy – bo Barbara to bohaterka kompletnie zależna nie tylko od innej postaci, ale w głównej mierze od postaci płci męskiej, bez którego spektakularnie rozpada się jak domek z kart. I piszę „spektakularnie” tylko dla podkreślenia, jak bolesny i ogromny (dla nas) jest to upadek.
Barbara nie ma w tym serialu do zaoferowania dosłownie nic. Mogłabym jeszcze znieść ją jako mniejsze zło idące wraz z większym dobrem w postaci Gordona (pod warunkiem, to znaczy, że jej obecność ograniczałaby się do minimum), ale w momencie gdy scenarzyści postanowili… właściwie nie wiem, co postanowili i dlaczego w ogóle postanowili, bo wątku staczającej się na dno Barbary po prostu kompletnie nie ogarniam. Jest po, żeby potem Gordon miał kogo wyprowadzać na prostą? Czuć się za nią odpowiedzialny? W zasadzie niech mi ktoś najpierw wytłumaczy, jak dorosła, zdawałoby się, kobieta mogłaby domagać się od swojego narzeczonego zdradzenia jej służbowych policyjnych sekretów, nie mogąc się przy okazji domyślić, że to po pierwsze nieetyczne, po drugie nielegalne, po trzecie niebezpieczne, a potem – przez swój własny ośli upór – dostać dokładnie to, czego nie mogła się domyślić, że mogła się spodziewać, i na deser tak bardzo nie umieć poradzić sobie z konsekwencjami, żeby odejść od ukochanego i iść stoczyć się jeszcze niżej. Aż się zmachałam od pisania, tak mnie poniosły emocje.
Jakbym próbowała ten wątek analizować, zastanowiłabym się, że może Gotham jest aż tak strasznym i potwornym miejscem, że przeżuwa niewinnych po to, by ich zahartować? Nie widzieliśmy jeszcze Barbary zahartowanej (i chyba długo nie zobaczymy), ale nawet jeśli, to powodzenia, Gotham, w przekonywaniu widzów, że postać od samego początku figurująca jako mało znaczący dodatek, która w skali serialu pojawiała się tak mało i w tak nieistotnym wymiarze, i która przez ten krótki czas pokazała się od jak najgorszej i wręcz żałosnej strony, jest warta na to zahartowanie czekania. Jeśli Barbara kiedykolwiek miała swoją szansę zabłysnąć, straciła ją już bezpowrotnie.
I już pomijam, że jej przeznaczeniem również jest zostać żoną, a potem (najwyraźniej) eks-żoną Gordona.
Jednak nawet pomijając ten nieszczęsny, kosmiczny wątek (i nawet nie tykając kwestii seksualności, który też jej problematyczny), problem z Barbarą jest taki, że ona po prostu nie istnieje bez oparcia w innej postaci. Najpierw uwieszona na ramieniu Gordona, potem przyklejona do Montoyi, obecnie perfekcyjnie akceptująca wobec dwóch młodocianych włamywaczek, które nielegalnie zamieszkały w jej apartamencie – bo tak nie potrafiąca żyć bez drugiej istoty – Barbara nie ma nic swojego do roboty, nic ważnego do powiedzenia, ani nic wartościowego do dodania (mieszkanie może? mieszkanie jest wartościowe). To nawet nie postać nudna, to po prostu postać zupełnie pusta i nijaka, pozbawiona jakiejkolwiek osobowości. Jestem w stanie polubić próby usamodzielnienia się Laurel, jestem w stanie oglądać nawet przerzucaną z wątku na wątek Iris, ale podczas oglądania Barbary autentycznie krzywię się jakbym miała wypić sok z cytryny. Wcale nie chcę, żeby się poprawiała, ewoluowała czy wydoroślała. Chcę tylko, żeby jej po prostu nie było.
I zanim ktoś zapyta „a gdzie jest Fish Mooney” odpowiem: tam, gdzie (i jeśli) jej totalnie idiotyczny wątek z więzieniem skończył się, by nie powrócić więcej.
Kobieta doskonała?
Co zatem sprawia, że bohaterki takie jak Felicity, Melinda May czy nawet Skye, teraz znacznie bardziej wymiarowa, zyskują sobie tyle sympatii? Gdzie jest ta różnica pomiędzy złą a dobrą postacią? W całkiem sporej ilości drobnostek. W osobowości, pasjach, hobby, zachowaniach, własnych prywatnych quirkach, które czynią każdą z postaci unikalną i nie podobną do nikogo innego. W świadomości, że w swej unikalności postać jest tak ciekawa, zabawna czy zwyczajnie fajna, że z przyjemnością ogląda się ją w niezależnych od innych postaci środowiskach. Przygody to-good-to-be-true Simmons pod przykrywką w Hydrze? Jasne. Prywatne śledztwo zdeterminowanej May, raz rozkopującej groby, raz symulującej perlisty śmiech na luksusowych przyjęciach? Dawajcie. Felicity ratująca sama siebie i przy okazji całe Starling City za pomocą jednego kliknięcia myszą? Więcej. Nawet Thea w ostatnich odcinkach okazała się mieć znacznie więcej warstw pod powłoką wiecznie foszącej się rozpieszczonej siostrzyczki. Te bohaterki – już na starcie posiadającej własne, choćby minimalnie zarysowane charaktery – umieją decydować za siebie, umieją myśleć za siebie, umieją działać za siebie, a do tego stanowią integralną część nie tyle zespołu, ale i serialowej rodziny. I które świetnie sprawdzają się w relacji z każdą inną postacią, a nie istnieją zasadniczo tylko po to, by uzupełniać osobę głównego bohatera.
Ale może to właśnie komiksowość tych seriali jest tu najbardziej szkodliwa. Ten fakt, że bohaterka od lat pełni w komiksach taką a nie inną rolę i w efekcie trudno dostosować ją do dzisiejszego wizerunku bohaterki niezależnej. Kobiety w Agents of S.H.I.E.L.D. to większości postacie oryginalne, Felicity powstała dla Arrow praktycznie od podstaw, nawet flashowa Caitlin wydaje się bohaterką stworzoną dosyć niezależnie od swojego (przyszłego) wizerunku w komiksach (nie mówiąc o Laurel, która w końcu dąży do swojego punktu zaczepienia). Czy więc Iris i Barbara w ogóle mają szansę zerwać ze swoim komiksowym obliczem? Mam szczerą nadzieję, że tak – w innym przypadku byłoby naprawdę szkoda, by z każdym krokiem w przód ich seriali one zostawały, jako kobiety, bohaterki i idolki widzów, daleko w tyle.
* Podobno nie. Podobno to tylko ja tak mam. Lucky me.
Jacek Dukaj o e-bookach, czytaniu warstwowym i nowej powieści
Parę dni temu ukazał się nowy numer Książek. Magazynu do czytania. Znajdziemy tam m.in. bardzo ciekawy artykuł Jacka Dukaja, zatytułowany „Bibliomachia”.
Walka książek. Konkretnie papierowej i elektronicznej. Artykuł niedostępny online, warto sięgnąć po cały numer, który kupimy np. w Publio (w trzech formatach; zrzut z PDF).
Zacznijmy od rzeczy dla nas miłej i w sumie dość istotnej. Jak autor przyznaje – sam czyta e-booki i to na Kindle Paperwhite. Traktuje czytnik jako urządzenie pospolite, którego marka stała się synonimem całej kategorii – a więc można je określać z małej litery: „kindle, kindla, kindlowi”.
Cytat, przyznaję, że nieco wyrwany z kontekstu:
Tekst na ekranie kindla bywa strawniejszy. Czcionka samodzielnie wybrana – przyjaźniejsza dla oczu. Łatwiej kliknąć tytuł w wirtualnym katalogu, niż zdjąć tom z półki. Wyższość niematerialnej formy książki nad formą papierową sam poczułem wyraźnie w kręgosłupie, dźwigając w trakcie przeprowadzki kolejne setki tomiszczy upakowanych w kartonowe cegły.
Przy okazji dowiadujemy się, że:
Wielu użytkowników kindla paperwhite uważa, że czytnik ten osiągnął rodzaj entelechii: dalsze ulepszenia nie są już konieczne.
… co jest w sumie zgodne z tym, co sam uważam i pisałem tu wielokrotnie: czytniki są już dostatecznie dobre, żeby cieszyć się lekturą, nie trzeba już czekać. Co oczywiście nie powstrzyma producentów przed wymyślaniem nowych modeli.
E-bookowe mity
Dukaj na początku tekstu rozwiewa trochę mitów. Choćby te o dynamice rynku e-booków przez pierwsze lata jego rozwoju.
To, co w procentach wygląda imponująco, podane w liczbach bezwzględnych wywołuje uśmiech politowania: sprzedaż urosła o 100 proc., okay, bo w pierwszym kwartale sprzedały się cztery egzemplarze tytułu, a w drugim – osiem.
Dziś są to już większe liczby, nadal jednak e-booki stanowią margines polskiego rynku książki. Wyraźnie odstajemy od Zachodu. Opierając się na rozmowach z wydawcami, szacuję, iż w Polsce e-booki odpowiadają za 2-3 proc. sprzedaży książek; w strefie języka angielskiego jest to ok. 30 proc. I nie ma co się łudzić, że dościgniemy Zachód – krzywe wzrostu utraciły tu już swą gotycką strzelistość.
Ale jednocześnie zwraca uwagę, że nie ma co słuchać dziennikarzy, wieszczących taką czy inną przyszłość, za pół roku trendy się zmienią i prognozy też będą inne. Wspominałem o tym choćby przy okazji brytyjskich księgarni… papierowych, które wycofują czytniki. Swoją drogą, mało poważne było mówienie przez media o klęsce e-booków na rynku, na którym odniosły największy sukces – bo jak Dukaj zauważa, w strefie języka angielskiego zasięg książki elektronicznej sięga 30%.
Rozważamy potem temat „literatury e-bookowej” – czyli gatunku, który de facto nie istnieje.
Oczywiście – bywały próby stworzenia „e-booków plus”, w których mieliśmy dodatkowo animacje, czy interaktywne elementy. Przykładem może być choćby aplikacja Read Kid z Woblinka, którą opisywałem kilka lat temu. Taka forma stwarza jednak według Dukaja sporo problemów. Przede wszystkim , jej przygotowanie po prostu kosztuje i nawet na rynku anglojęzycznym nie zawsze może się zwrócić. Ponadto im bardziej zaawansowany e-book, tym większe jego problemy z kompatybilnością, bo na czytnikach to on taki interaktywny już nie będzie.
No i dodając wszelkie możliwe funkcje odchodzimy od klasycznej funkcji książki – a więc tekstu przeznaczonego do ciągłego czytania.
Może jednak niektóre e-booki sprzedają się po prostu lepiej, bo mają tę formę? Owszem – lista sprzedaży w Kindle Store pokazuje siłę self-publisherów. Z tym jest jednak taki kłopot, że ta siła jest mocno ograniczona. Dukaj zauważa tutaj, że udany self-publishing to są najczęściej trzy kategorie powieści: romans i erotyka, SF/fantasy, no i kryminał/sensacja.
Powieści gatunkowe potrafią natomiast sprzedać się „same”, tzn. bez inwestycji w wizerunek pisarza, wyłącznie dzięki bezinteresownej, poziomej reklamie międzyczytelniczej (głównie właśnie w sieci). O ich autorach, jeśli w ogóle słyszymy, to już PO tym, gdy ich książki stały się bestsellerami.
Segment powieści amatorskiej, czy fanfiction to też albo erotyka, albo fantastyka – i zresztą z tego wywodzi się sukces trylogii Greya. Powieść psychologiczna miałaby znacznie większy problem z osiągnięciem sukcesu wyłącznie w formie elektronicznej i bez wsparcia wydawców.
Czytanie warstwowe
Analizując dalej czytanie e-booków autor dochodzi do wniosku, że istotna nie jest sama książka, a to, że urządzenie na którym czytamy umożliwia tak wiele.
Jako przykład podaje „Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk, które według relacji Dukaja, wiele osób czyta w ten sposób, że robią przerwy na sprawdzanie różnych faktów, choćby biografii jakiejś postaci w Wikipedii. W ten sposób książka stanowi jedną tylko warstwę, którą uzupełniamy przez ciągłe sięganie do zewnętrznych źródeł informacji.
No a jeśli mamy takiego Kindle – to nie potrzebujemy odrywać się od książki – ostatnio to samo w artykule o Guyu Kawasaki i dotykowym ekranie odkrył Paweł Fronczak. Bo jest słownik, jest encyklopedia, jest przeglądarka, gdy jej potrzebujemy. Pisałem kiedyś o serwisie The Fictionary, skąd pobrać można słowniki do popularnych serii wydawniczych – i tak oto nie zagubimy się nawet w czterdziestym tomie Świata Dysku.
Jeśli mamy iPada, da się wskoczyć na Street View i obejrzeć ulice Nowego Jorku, gdzie toczy się akcja.
To jednocześnie pokusa i możliwość rozproszeń – czegoś zupełnie naturalnego dla nowego pokolenia.
W społeczeństwie digital natives, urodzonych do Cyfry, dla których paperbook stanowi wyjątek od reguły, a wszystkie bogactwa kultury są w każdej sekundzie równie łatwo dostępne, wyłączenie się z tych strumieni przyjemności i przymuszenie do skupienia na tekście o najwyższym progu wejścia wymaga albo samokontroli i siły woli, jakie dzisiaj przypisujemy jedynie joginom i żołnierzom jednostek specjalnych, albo jakiegoś zewnętrznego mechanizmu ograniczenia.
Przeczytać książkę – to wyczyn. Przeczytać na dodatek e-booka, gdy wokół każdego zdania huczy milion wirtualnych dystrakcji, to jak przejść po linie nad przepaścią w trakcie burzy z piorunami.
Czy zatem okaże się, że aby uważnie przeczytać książkę, trzeba wrócić do papieru i pozbyć wszystkich rozproszeń? Dukaj zdaje się to sugerować, wspominając, że papier służy po prostu zawężeniu uwagi.
Dla mnie akurat czytniki są takim złotym środkiem – korzystanie dajmy na to, z internetu jest o tyle mniej wygodne, że mało kogo będzie kusiło wyjście z książki i zajrzenie na Facebooka. Szybciej sięgnie po telefon.
Autor przytacza tutaj powszechnie znany fakt, że dzieci dyrektorów Google, Apple czy eBaya uczą się na zasadach pedagogiki z Waldorf, gdzie nie ma miejsca na to, co nazywamy „cyfrową szkołą” – cały proces nauki odbywa się analogowo, a mimo tego, dzieci osiągają lepsze wyniki niż te zanurzone w komputerach i tabletach.
Mamy tu dość nieprzyjemną dla nas wizję:
E-book okazuje się tu odpowiednikiem McDonald’s i KFC. Tylko te ułamki promili, które chodzą dziś do oper, filharmonii, galerii sztuki, kupują winylowe płyty i kolekcjonują pierwsze wydania Dickensa i Dostojewskiego, nadal będą karmić swe umysły z papieru.
Choć za chwilę „z wrodzoną przekorą” Dukaj zwraca uwagę, że za dwadzieścia lat cyfrowy świat będzie wyglądał zupełnie inaczej i wcale nie wiadomo, czy umiejętność skupienia się na książce będzie cokolwiek warta.
Ja jednak w to wierzę – i jednocześnie z autopsji wiem, że skupienie na czytniku też jest możliwe.
Lektura warstwowa
Na koniec odrobina optymizmu – bo literatura przetrwać powinna niezależnie od nośnika.
Usiłuję tu nakłonić państwa do spojrzenia na literaturę nie jako na realizację tekstowo-papierowego estetyzmu, lecz na continuum narracji o różnym stopniu „literackości”, od poezji i prozy aż do sztuk jeszcze nieistniejących, wyłaniających się na naszych oczach z chaosu nowych technologii i mediów. Samemu nadal przecież pozostając przywiązanym do najbardziej klasycznych form powieściowych.
Literatura zdaje mi się bowiem czymś zewnętrznym, potężniejszym i pierwotniejszym wobec książki papierowej, elektronicznej czy kolejnych jej inkarnacji.
Nie zmienia to faktu, że Jacek Dukaj przy najbliższej powieści ma zamiar poeksperymentować z formatem. Po co czytelnik ma zaglądać do Wikipedii, skoro wszystkie przypisy, dodatkowe informacje, schematy czy podpowiedzi mógłby uzyskać od autora? W ten sposób niezależnie od głównego nurtu moglibyśmy poznawać świat powieści bez odrywania się od czytnika (lub tabletu).
Przekonamy się o tym na przykładzie nowej powieści „Starość aksolotla”, która ukaże się 10 marca i – uwaga – będzie dostępna wyłącznie w postaci e-booka. Mocno ilustrowanego i mocno olinkowanego. Wiem, że recenzenci dostali go razem z Paperwhite. Ja jestem w trakcie lektury :-) i będę jeszcze informował o tej premierze.
Tymczasem odsyłam do Książek, gdzie znajdziemy cały artykuł Dukaja.
Aktualizacja z 27.02 – pomieszał mi się temat szkoły waldorfskiej i teraz go odkręciłem.
Czytaj dalej:
- The Economist pisze o przyszłości książki i… znów wieszczy koniec czytników
- Mój drugi artykuł na Lubimy Czytać: co trzeba wiedzieć o e-bookach
- OpenDyslexic – font ułatwiający czytanie przy dysleksji
- Co polscy pisarze wiedzą o e-bookach
- Książki o e-biznesie o 50% taniej – przegląd i moje rekomendacje
- Twój czytnik jest uratowany – Kazik w e-bookach! „Niepiosenki”, „Kult. Biała księga” i „Tata mimo woli”
Czy jidisz zostawił ślady w polszczyźnie?
Sylwetka męska, a ubrania. Dla wszystkich. Otyli, chudzi, wysocy czy niscy.
We wpisie prawie 70 zdjęć, 7000 słów i wszystkie typy najczęściej spotykanych sylwetek w odniesieniu do ubioru. Potężna dawka informacji.
Fantastyczna Fabryka czyli Fabryka Słów do 60% taniej dziś w nocy!
Dziś startuje kolejna nocna promocja Publio. Książki z Fabryki Słów są do 60% taniej – w nocy od godziny 22 we wtorek, do 6 rano w środę.
O akcji napisałem w dzisiejszym omówieniu promocji, ale warto wyróżnić ją osobno, bo ten wydawca rzadko ma podobne obniżki.
Seria „Fantastyczna Fabryka” została podzielona na cztery „szufladki” cenowe.
- Walc stulecia – Rafał A. Ziemkiewicz – polecam, ostatnia porządna cyberpunkowa powieść Ziemkiewicza
- Ognie na skałach – Rafał A. Ziemkiewicz – to był powrót tego autora do gatunku fantasy po ponad 10 latach.
- Upiór Południa. Czerń – Maja Lidia Kossakowska (a także pozostałe trzy części cyklu)
- Miasteczko Nonstead – Marcin Mortka
- Czas silnych istot. Księga 1 – Marcin Przybyłek (oraz część II)
- Śpiąca Królewna. Pieprzony los Kataryniarza – Rafał A. Ziemkiewicz – polecam tym bardziej, bo to moja ulubiona jego powieść, może pewne szczegóły się zestarzały, ale to po 20 latach tekst, który nadal bywa aktualny, a w świetle wydarzeń na Ukrainie każe zapytać o istnienie „mapy stref”, która jest jednym z wątków książki.
- Polowanie – Andrew Fukuda (jest też tom II)
- Dziwni – Stefan Bachmann
- Dreszcz 1 oraz Kłamca – Jakub Ćwiek
- Wilkozacy – Rafał Dębski
- Demony Leningradu – Adam Przechrzta
- Złodziej dusz – Aneta Jadowska
- Pułapka Tesli – Andrzej Ziemiański
- Wojna Starka – Jack Campbell (oraz dwa pozostałe tomy Trylogii Starka)
- Pan Lodowego Ogrodu. Tom 4 – Jarosław Grzędowicz (i trzy poprzednie tomy)
- Pomnik cesarzowej Achai. Tom 4 – Andrzej Ziemiański (i trzy poprzednie tomy
- Kłamca 2 (oraz 3 i 4) – Jakub Ćwiek
- Wojna w blasku dnia. Księga 1 oraz Księga 2 – Peter V. Brett.
- Zakon Krańca Świata. Tom 1 – Maja Lidia Kossakowska (i tom drugi)
- Takeshi – Maja Lidia Kossakowska
- Zdumiewająca sprawa Nakręcanego Człowieka – Mark Hodder
- Czerwona Mgła – Tomasz Kołodziejczak
Co wybrać?
W grudniu przy rozleglejszej, ale mniejszej promocji Fabryki Słów w Publio był artykuł na temat 10 serii wydawniczych, pod którym zapraszałem do wypełnienia ankiety.
Zdecydowanie wygrał wtedy Jarosław Grzędowicz i Pan Lodowego Ogrodu – ponad 55% głosów. Cykl Achaja Andrzeja Ziemiańskiego zdobył 29% głosów, a Kłamca Jakuba Ćwieka – 14%. Na dalszych miejscach znalazły Cykl o Arlenie Bretta (13%) i Zakon Krańca Świata Kossakowskiej (7%).
Jeśli ktoś dodaje procenty, to uprzedzam, że można było głosować na dowolną liczbę serii., :-)
Przypominam, że promocja trwa tylko przez osiem godzin, do 6 rano 25 lutego.
PS. I na koniec prośba. Nawet jeśli wcześniej napełnicie koszyki, poproszę o kliknięcie w któryś z linków powyżej bezpośrednio przed zatwierdzeniem zakupu, bo tylko wtedy Publio będzie widziało że przychodzicie ode mnie. :-)
Skąd wziął się Dzień Języka Ojczystego?
Czy podróże w czasie są możliwe?
Dowiedz się dlaczego, albo stworzysz paradoks czasoprzestrzenny.!
Piątek trzynastego, czyli diabelski tuzin
Dobra książka nie jest zła. Najlepsze współczesne serie fantasy
Lubicie serial "Gra o tron" i chcielibyście poczytać podobne książki? A może znacie kilka podobnych cykli, ale szukacie kolejnych wrażeń? Oto najlepsze współczesne serie fantasy.
Rok w Tajdze - bez polityki, pieniędzy i techniki.
Film "Szczęśliwi Ludzie" z tegorocznego Sputnika opowiadający o życiu traperów z Tajgi. Szczególnie polecam dla ludzi z Korpo.
11 filmów o seksie, przy których "50 twarzy Greya" to harlequin
Fajne zestawienie pokazujące naprawdę niezłe filmy z zabarwieniem erotycznym.
Grand Theft Auto ...w pigułce - cz. 4
Gorące lata osiemdziesiąte, drinki z palemką i plaże pełne skąpanych w słońcu ciał. Oto Vice City, miasto warte grzechu.
Skąd wzięło się słowo "szczypiorniści"?
Promocje sprzetowe - temat dla firm z branzy [27]
Najlepsze odcinki "Z Archiwum X" »
"Z Archiwum X" - jeden z najlepszych seriali w historii. Ponad 200 odcinków, w których agenci Scully i Mulder, a z czasem Scully i Doggett rozwiązywali największe i najdziwniejsze tajemnice, na jakie natrafiało FBI. I wiele z nich pozostało nierozwiązanych...
Workout Polska - Artykuły: Kalistenika - Trening w domu - Początkujący
Ciekawy trening całego ciała dla osób początkujących, który skomponujecie sami. Do wakacji trochę czasu więc do dzieła.
Korpiklaani znalazł równowagę między folkiem a metalem
Lider zespołu, Jonne Jarvela, na płycie "Noita" (premiera – maj 2015 r.) osiągnął to, o czym marzył od dawna. Pomogli mu w tym Sami Perttula i Tuomas Rounakari.
Sen czasem niesie ważne odpowiedzi, tylko bardzo trudno je zapamiętać
O tajemnicach związanych ze snami i ich rozmaitych fazach - mówi prof. Jerzy Vetulani, psychofarmakolog, neurobiolog, biochemik, członek Polskiej Akademii Umiejętności i PAN.
Słowiańska fantastyka i genetyka historyczna - rozmowa z Arturem Szrejterem
Jest najbardziej rozpoznawalnym autorem publikacji z zakresu wierzeń pogańskich Germanów i historii walk Słowian nadbałtyckich ze skandynawskimi wikingami. Debiutował jednak Jako pisarz fantasy. O genetyce historycznej, Słowianach i Skandynawach rozmawiam z Arturem Szrejterem.
Święte miejsce, czyli o słowiańskich budynkach kultowych
W co wierzyli Słowianie? Czy zachowały się do naszych czasów ślady obrzędów pogańskich? Czy Słowianie mieli swoje świątynie? Na te i na inne pytania dotyczące sfery sacrum próbują odpowiedzieć badacze różnych dziedzin nauki. Charakterystyka badań Problematyka wierzeń Słowian jest...
Skąd się wzięła "lampka" wina?
Polecane książki: finanse osobiste i… filozofia.
Ostatniego roku stastyczyny Polak przeczytał… stop! To nie wiadomości, a czytelnik tego bloga od statystycznego Polaka różni się niczym dzień od nocy. Darujmy więc sobie prezentację zatrważających danych, które jednoznacznie pokazują nasze zamiłowanie do srebnego ekranu, jako skutecznego źródła wtórnego analfabetyzmu Zamiast tego chciałbym dać Ci treściwą pożywkę na zimowe wieczory, które z jednej strony rozleniwiają, a z drugiej – tworzą niezagospodarowaną przestrzeń, która może pozostać jałowa, lub na której można posadzić nieznane ziarno, kiełkujące w każdym ogródku nieco inaczej.
Moje poglądy i podejście do życia znacie – pytanie tylko, skąd one się wzięły? Skąd ta pasja dotycząca finansów osobistych, skąd pomysł na niezależność finansową, wreszcie – skąd mój rozwój na przestrzeni ostatnich kilku lat, które wywróciły do góry nogami wiele idei, będących dla mnie wcześniej oczywistą oczywistością. Źródeł inspiracji było oczywiście sporo (jednym z nich jesteście Wy!!!), a dzisiaj pokażę jedno z ważniejszych: podzielę się tytułami książek z dziedziny finansów osobistych (i nie tylko), które na przestrzeni kilku ostatnich lat wpłynęły na mnie najmocniej i przyczyniły się do rozwoju mojej osoby i zainicjowały wiele zmian we mnie samym.
Potraktuj to jako swego rodzaju drogowskaz, który wskazuje kierunek „wolność” – oczywiście tą w moim wykonaniu, więc nie spodziewaj się gotowych recept, a raczej inspiracji do szukania swojej drogi. To również podziękowanie za milion (tak tak, jedynka i sześć zer, nie pomyliłem się) odsłon bloga od początku jego istnienia. To także odpowiedź na spływające maile z pytaniem „co czytać?”. Zapraszam do listy lektur obowiązkowych „akademii Wolnego” (żeby nie rzec: „akademii wolności”), w której pominę wiele mniej ciekawych pozycji, z których niewiele wyniosłem, a skupię się na tytułach, które pomogły w mojej metamorfozie – zarówno finansowej, jak i mentalnej. Wierzę, że dla wielu z Was będzie to wartościowa informacja, a co bardziej dociekliwi czytelnicy na pewno sięgną po niektóre pozycje.
Kliknij, aby powiększyć.Zanim zacznę, chciałbym przypomnieć o najważniejszym: mimo, że starałem się zaprezentować najtańszy sposób na kupno poszczególnych książek, to przecież wcale nie musisz nabywać ich drogą kupna Wystarczy, że odświeżysz sobie wpis traktujący o tym, jak można bogacić się dzięki lokalnej bibliotece. Zanim pójdziesz na łatwiznę i klikniesz w któryś z poniższych linków, sprawdź dostępność lektury w miejscu, które jest dotowane z Twoich podatków i które może stać się celem regularnych odwiedziń całej Twojej rodziny!
1. Finanse osobiste.
Na pierwszy ogień pójdą książki na temat finansów osobistych (i nie tylko). Od nich zacząłem, to między innymi na nich – i na zagranicznych blogach takich jak ten – zbudowałem fundamenty wiedzy i podejście, które dało mi poczucie wartości pieniędzy i czasu. Przekonałem się – na początku w teorii – że warto oszczędzać i inwestować, bieżąca konsumpcja to mój wróg, a procent składany i odpowiedni styl życia sprawią, że będę mógł się opalać na egzotycznej plaży (ehhh – te niemądre, młodzieńcze marzenia) w czasie, kiedy pieniądze będą w cudowny sposób pączkowały… I mimo, że dzisiaj patrzę na to zdecydowanie bardziej realistycznie, a moje cele się zmieniły, to ówczesna, solidna porcja motywacji lejąca się strugami z zaprezentowanych niżej tytułów zrobiła swoje. Poniższe książki zaprogramowały mnie w specyficzny sposób i dały podstawy wiedzy i góry chęci do skopiowania tego, co osiągali mistrzowie finansów za oceanem. Zaczynamy:
„Millionaire next door”, czyli „Sekrety amerykańskich milionerów” po polsku – coś, co dosłownie połknąłem za pierwszym razem (za drugim i trzecim również!). Obiecywanie bogactwa w zamian za coś tak łatwego (przynajmniej dla mnie) jak codzienne podejmowanie racjonalnych decyzji niesamowicie przemówiło do mnie zaraz po rozpoczęciu pracy. To była prawdziwa rewolucja – do tej pory pamiętam kotłujące się we mnie myśli „czy to naprawdę jest takie proste?”, „czy w naszym kraju takie podejście przyniesie równie wymierne efekty?”. Przyzwyczajony byłem jeszcze do realiów studenckich, a nagle zacząłem jako tako zarabiać, więc tym łatwiej przyszło mi kontynuowanie ówczesnych nawyków, skoro przede mną były złote góry… niesamowity motywator, którego polecam absolutnie każdemu i od którego wszystko się u mnie zaczęło!
„Bogaty ojciec, biedny ojciec”. Wiem, wiem – bajeczka jakich mało, ale tu znowu chodziło o barwny obraz, który Kyosaki namalował właśnie dla takich młodych, nieco błądzących, naiwnych i głodnych sukcesu ludzi jak ja. Mimo wad – nadal uważam, że to obowiązkowa pozycja dla początkujących. Podobnie jak Młody bogaty rentier, którego pochłonąłem nieco później w jeden wieczór. Kyosaki ma dar opowiadania, a przedstawiane na każdym kroku kontrasty działają na wyobraźnię.
„The Millionaire Fast Lane”, czyli „Fastlane Milionera” po polskiemu. W trakcie lektury zrozumiałem, że to czas – a nie pieniądz – jest największym dobrem (co było dość odkrywcze dla 20-kilku latka…). Autor opisuje 3 drogi bogacenia się, jednocześnie obnażając nieprawdy sprzedawane przez Roberta Kyosakiego i innych guru – jeśli więc ekstaza po „Biednym ojcu, bogatym ojcu” właśnie Ci mija, to właśnie nadszedł dobry czas na wytknięcie kilku poważnych wad m.in. tej lekturze i powtórne naładowanie akumulatorów Twojej przedsiębiorczości.
„Emerytalna Katastrofa” Roberta Gwiazdowskiego. Tego Pana często widywałem w telewizji (kiedy jeszcze byłem jej niewolnikiem) – snuł On wtedy pesymistyczne (lub jak kto woli: realistyczne) wizje dotyczące przyszłości naszej gospodarki. Przesłanie „Emerytalnej Katastrofy” można by zawrzeć w kilku zdaniach, ale i tak warto przebrnąć przez całość żeby przekonać się, że reforma polskiego systemu emerytalnego po prostu nie mogła się udać, a kto nie oszczędzi pieniędzy na starość, ten jest skazany na śmierć za biurkiem lub częste odwiedziny w noclegowniach. Lektura bardzo rzeczowa, podpisuję się pod przesłaniem i argumentacją obiema rękami i polecam wszystkim niedowiarkom.
„4-godzinny tydzień pracy” Tima Ferrissa. Kolejna wciągająca i niesamowicie motywująca bajeczka. Czytałem ją zaledwie kilka miesięcy temu i – wykształciwszy wcześniej pewien system wartości i priorytetów – nie mogę się zgodzić z wieloma twierdzeniami autora (chociażby: zlecaj innym wszystko, co możesz – Twój czas jest zbyt cenny na wykonywanie prostych rzeczy). Mimo to, nie sposób odmówić Timowi potężnego ładunku energii, który dociera do czytelnika i sprawia, że od razu chce się coś w życiu zmienić.
„Finanse bardzo osobiste” kolegi-blogera, Marcina. O tej pozycji pisałem już tutaj i nadal podtrzymuję, że autor wykonał kawał dobrej roboty, o czym może świadczyć to, że innych rodzimych pozycji jest w moim zestawieniu jak na lekarstwo. I to wcale nie dlatego, że nie miałem okazji poznać kilku (wątpliwej jakości moim zdaniem) tytułów. Było ich parę, ale staram się wyznawać zasadę „mów o kimś dobrze, lub nie mów wcale”.
Jak widzisz, lista dotycząca finansów osobistych nie jest zbyt obszerna. To dlatego, że wiele z przeczytanych przeze mnie pozycji nie było warte czasu, który im poświęciłem (pamiętasz? Czas to najcenniejszy zasób każdego z nas!). Pamiętam sporo książek giełdowych (głównie klasyka: Inteligentny Inwestor, Poradnik spekulanta, Trade like Warren Buffet, Sztuka spekulacji, A Citizen’s guide to the Economy, kilka o inwestycjach alternatywnych… ale wszystkie one były na tyle skomplikowane dla ówczesnego mnie, że ciężko mi teraz jednoznacznie stwierdzić, które z nich bardziej pomogły, a które zaszkodziły. Dzisiaj nie mam ochoty do nich wracać – już wiem, że profesjonalnym inwestorem giełdowym nie zostanę – po prostu mnie to nie kręci. Dlatego pozwolę sobie pominąć niektóre tytuły i przejść do tego, co aktualnie u mnie na topie, czyli…
2. Filozofia, stoicyzm, minimalizm.
To coś, co poznaję od niedawna (~rok czasu), a które już wydają mi się o wiele ciekawsze niż wyżej wymienione poradniki motywacyjno-finansowe. Filozof nadal ze mnie jak z koziej d*$% trąba, więc i poniższe pozycje nie będą raczej przeznaczone dla wytrawnego czytelnika, a właśnie kogoś, kto jeszcze raczkuje i chciałby coś bardziej lekkostrawnego niż twórczość Platona. A oto i one:
„Świat Zofii”. Książka napisana prostym językiem, a jednocześnie w bardzo ciekawy sposób zgłębiająca zarówno teorię (to podobno gimnazjalna lektura?), jak i praktyczne aspekty filozofii. To coś, od czego dobrze zacząć swoją przygodę z filozofią – ja dopiero niedawno natrafiłem na tą pozycję, więc moja droga była nieco inna, ale zgadzam się, że to naprawdę dobry wstęp do tematu, z którego skorzystają nawet nastolatkowie. I każdy, dla kogo magią życia jest życie codzienne!
„A Guide to the Good Life, The Ancient Art of Stoic Joy” – to właśnie mój wstęp do stoicyzmu, który zasłużył na swój wpis na blogu. Jeśli on Cię zaciekawi, z książką nie może być inaczej. Wada: z tego co wiem, nie została przetłumaczona na język polski.
„Stoicyzm uliczny” – to pierwsza lektura, po którą sięgnąłem, zachęcony jednym z Waszych komentarzy. Prosty, bardzo praktyczny przekaz plus wspaniale dobrane cytaty słynnych stoików to coś dla początkujących. Jeśli czasami marzysz o przyjęciu postawy stoickiej stojąc w korku-gigancie (lub podczas jednej z 41 opisanych sytuacji), tutaj znajdziesz parę recept na codzienne, mentalne dolegliwości. Praktyka do bólu – czyli coś, co lubię najbardziej!
„Śniadanie z Sokratesem” i „Podróże z Platonem” – bardzo przystępne, humorystyczne, bliźniacze pozycje z mnóstwem analogii do codzienności każdego dnia czy etapów rozwoju człowieka. Właśnie po takich książkach człowiek zaczyna się bardziej zastanawiać nad wieloma „oczywistymi” do tej pory sprawami. A to wszystko podane w lekki, refleksyjny sposób bez zbędnego moralizatorstwa. Jeśli nigdy nie myślałeś o tym, jak wielkie znaczenie dla człowieka ma nie tylko pierwszy krok, ale i początki samodzielnej jazdy na rowerze, te lektury pozwolą Ci nadrobić zaległości.
Podróże z Platonem:
Śniadanie z Sokratesem: klik.
„Don’t worry be stoic. Antyczna mądrość na trudne czasy” – to kolejna udana próba przeniesienia antycznych mądrości do naszych czasów i pokazania, że psychologiczne poradniki nie są nam do niczego potrzebne – w końcu tezy sprzed dwóch tysięcy lat nie tylko się nie starzeją, ale wręcz są jak wino, z czasem nabierające… mocy
„Sztuka prostoty” Dominique Loreau – pozycja dość kontrowersyjna, bo mimo, że bardzo życiowa, to jest w niej trochę baboli, z którymi po prostu nie sposób się zgodzić (typu: „Minimalizm jest kosztowny”). Autorka aż za bardzo stara się dorabiać ideologię do najprostszych, codziennych czynności, czym nie zaskarbiła sobie mojej sympatii. Niektórzy jednak twierdzą, że to książka, która może zmienić życie czytelnika, więc i ona znalazła miejsce w moim zestawieniu.
Najnowsze publikacje Tomasza Mazura, takie jak „Fiasko: Podręcznik nieudanej egzystencji” i „O stawaniu się stoikiem”. Mimo poważnego tytułu „doktora filozofii”, autor pisze w sposób tak praktyczny, czasami zabawny, a przede wszystkim prawdziwy i aktualny, że nie sposób przejść obojętnie obok tych tytułów! To pozycje na niepogodę ducha – jeśli zastanawiasz się, czemu nic Ci się w życiu nie udaje, autor ma gotową odpowiedź: „zacznij myśleć jak stoik”.
Fiasko:
O stawaniu się stoikiem:
Publikacje Leo Babauty: amerykańskiego guru minimalizmu, który pokazuje prawdziwą transformację swojego życia i zyski, jakie daje świadoma rezygnacja z takich luksusów jak na przykład telewizja Polecam chociażby „Książeczka minimalisty. Prosty przewodnik szczęśliwego człowieka” – przede mną jeszcze lektura książki Leo „Skup się. Prosta droga do sukcesu”, która również zebrała dobre recenzje.
Książeczka minimalisty. Prosty przewodnik szczęśliwego człowieka:
Skup się. Prosta droga do sukcesu:
Erich Fromm i jego „Mieć czy być”. Robi się nieco pod górkę, bo Fromm może i pisał w miarę przystępnie, ale raczej z naciskiem na „w miarę”, a do tego tworzył kilkadziesiąt lat temu. W tym czasie sporo się zmieniło i dzisiaj te wizje odbieram jako mocno utopijne, a nawet kontrowersyjne. Ale… czy nie chodzi właśnie o to, żeby nie łykać wszystkiego jak leci i trochę pogłówkować samemu? Nawet, jeśli ma się odmienne zdanie niż jeden czy drugi wybitny filozof
„Walden, czyli życie w lesie”. Czyli wspomnienia wybitnego amerykańskiego filozofa: Henry’ego Davida Thoreau z… trwającego 2 lata życia w lesie. To taka pochwała samotności napisana przez ekscentryka… wiem – nie brzmi zachęcająco, prawda? Ale mimo, że książka jest momentami wręcz nudna, to broni się treścią – zwłaszcza w warstwie socjologicznej; zwłaszcza, jeśli chodzi o zachęcanie do prostoty i wyzbycia się zbędnych potrzeb. Autor prezentuje skrajną postawę, ale to czasami dobry sposób na zastanowienie się nad sobą i skorygowanie tego czy owego.
“Jak błądzić skutecznie” – jestem świeżo po lekturze tego wywiadu-rzeki ze Zbigniewem Mikołejko, z którego czerpałem wręcz garściami. Cenię sobie doświadczenie innych, zwłaszcza jeśli chodzi o myślicieli tego pokroju. Po raz kolejny okazuje się, że mnóstwo myśli i wniosków jest aktualnych niezależnie od tego, w jakich czasach przyszło nam spędzić większość życia. Tytułowe „Jak błądzić skutecznie” może być wręcz przetłumaczone na „jak żyć”, a ja bardzo chętnie podpatrzę sposób życia jednego z autorytetów, na których deficyt obecnie cierpimy.
Gdzie kupić? Na przykład tutaj.
3. Moje plany czytelnicze
Znawcy tematu zapewne zwrócili uwagę na brak prawdziwych klasyków sprzed dwóch tysięcy lat. Poznawanie twórczości Platona, Kanta czy Schopenhauera jest na pewno bardziej prawdziwe niż czytanie opracowań ich dzieł czy obfitych zapożyczeń pojawiających się w powyższych propozycjach, ale na razie nie jestem na to gotowy. Wybrałem zgłębianie filozofii w wersji light i chociaż nie wykluczam, że przyjdzie czas na poważniejsze podejście do tematu, to na razie więcej dają mi gotowce, które jednoznacznie tłumaczą starożytne tezy, przenosząc je dwa tysiące lat do przodu. Dlatego w planach czytelniczych na kolejne miesiące ustawiłem w kolejce równie aktualne tytuły:
„Mniej. Intymny portret zakupowy Polaków” Marty Sapały. To wynik eksperymentu na kilku polskich rodzinach, które dobrowolnie zgodziły się konsumować mniej przez jeden rok. Zapowiada się ciekawie!
„Minimalizm po polsku” Anny Mularczyk-Meye, autorki bloga prosty-blog.com. „Żyć w prostocie – najlepsze do wszystkiego. Nie męcz siebie, zastanawiając się, jak i co zrobić. Niech będzie, jak się zdarzy.” – czy ten cytat to nie wystarczająca zachęta do sięgnięcia po publikację?
„Wolność finansowa dzięki inwestowaniu w nieruchomości” Sławka Muturi. Jako, że sam stawiam na nieruchomości na wynajem, to nieco praktycznej wiedzy od prawdziwego eksperta może uchronić mnie przed błędami w przyszłości.
Dalej myślami nie wybiegam, chociaż jestem pewien, że pod tym wpisem pojawią się komentarze z kolejnymi wartościowymi tytułami, po które w swoim czasie sięgnę. Dlatego już teraz zachęcam Cię do tego, żeby odwiedzić ten wpis ponownie za jakiś czas i zobaczyć, co dopisali sami czytelnicy. A może i Ty podrzucisz jakąś propozycję? Serdecznie Cię do tego zachęcam!
PS Będę starał się aktualizować ten wpis w miarę możliwości i odkrywania kolejnych perełek. Jednocześnie dodałem kategorię „książki” na podstronie polecam, skąd będzie się można bezpośrednio przenieść właśnie tutaj i podpatrzeć, co nowego się pojawiło.