Shared posts
Wakacyjny sierpień w Rzeszowie i w regionie. Zobacz nasze propozycje
Wydawnictwo MAG o 50% taniej w Virtualo: Sanderson, Stephenson, Gaiman, Mitchell, Clare, Łukjanienko!
Tylko przez dwa dni trwa promocja na całą ofertę wydawnictwa MAG o 50% taniej w Virtualo. To jedna z najlepszych okazji na te książki w historii.
Ceny nawet po przecenie nie zawsze są najniższe, ale często dotyczą ogromnych cegieł. Książki Stephensona czy Sandersona mają w papierze po 1000 stron – i są świetną okazją aby spróbować e-booka. Jak widzę w komunikacji miejskiej ludzi męczących się z wersjami papierowymi, mam ochotę im podarować czytnik…
Do wyboru mamy 82 tytuły, w artykule wyróżnię te najważniejsze. Zapraszam do komentowania – co warto przeczytać i od czego zacząć.
Najważniejsi autorzy
Brandon Sanderson to dwie serie.
Zakończona już trylogia „Ostatnie imperium”: Z mgły zrodzony (18,50 zł), Studnia Wstąpienia (21,40 zł), Bohater wieków (22,60 zł).
Pierwszy tom ma ocenę 8,1/10 na LC, fragment z recenzji:
Niemalże arcydzieło. „Z mgły zrodzony” łączy w sobie wszystkie elementy kochane przez miłośników dobrej fantastyki dodając kilka sztandarowych zagrywek autorów powieści szpiegowskich, płaszcza i szpady, horrorów.
Świat opisany przez Sandersona to świat brutalny w którym uciśnieni niewolnicy zwani Skaa żyją pod zasnutym mgłą i oparami popiołu niebem ciemiężeni przez szlachtę oraz ostatecznego władcę, nieśmiertelnego Ostatniego Imperatora. W owym świecie objawia się Ocalały, człowiek posiadający niesamowite zdolności, wlewający w dusze Skaa nadzieję a przede wszystkim mogący stawić czoło wszechobecnemu złu.
Trwający wciąż cykl „Archiwum burzowego światła”: Droga Królów (27,70 zł), Słowa światłości (27,70 zł). Zacytuję recenzję z LC (ocena 9,1/10) – a to tylko jedna z tak entuzjastycznych.
Chciałoby się powiedzieć : oto powieść idealna, każdy fantasta właśnie na coś takiego czeka. Ale równocześnie czytaniu towarzyszy doszukiwanie się w treści błędów, pomyłek, bzdur, jakby brakło w nas wiary, że to naprawdę jest kapitalne. Jednak, im bardziej poznajemy losy bohaterów i skromnie serwowane tajemnice całego Rosharu, to coraz mocniej dociera do nas fakt, że Sandersona tak łatwo się za rękę nie złapie. Dał nam spójną i logiczną opowieść, oszczędną, bo gdzież jej tam do rozbuchanego Martina, ale właśnie może w tym tkwi cały urok.
Czy polecam? Nie, nie i nie! Jeśli poddamy się opowieści Sandersona, wpadniemy jak mostowy w rozpadlinę, ryzykujemy drenażem kieszeni, niecierpliwym wypatrywaniem kolejnych tomów, a najgorsze jest to, że od tej chwili na kontynuacje serii innych autorów nie będziemy już czekać z zapartym tchem. Więc jak, zaryzykujecie?
Na kolejne części czeka cały świat, a nowa seria dorobiła się polskiej strony fanowskiej: drogakrolow.pl.
Neal Stephenson – w wersji elektronicznej mamy cały Cykl Barokowy, czyli epicką sagę historyczną osadzoną w XVII i XVIII wieku. Kolejno:
- Żywe srebro (32 zł)
- Zamęt (31,50 zł)
- Ustrój świata (32 zł)
Są to nowe wydania zbiorcze, fani dobrze pamiętają, że wcześniej w papierze ukazały się aż w ośmiu tomach. Teraz za mniej niż 100 złotych kupimy całą trylogię.
Zacytuję recenzję Żywego Srebra na literatura.gildia.pl:
Żywe srebro zachwyca bogactwem wizji przedstawionego świata. Odbiorca bardzo szybko zostaje pochłoniety przez śmiało kreślone lokacje: dwory Europy, pracownie uczonych i siedziby towarzystw naukowych, ale też angielskie więzienia, składy kupieckie czy pewne amerykańskie miasteczko, jeszcze czekające na odegranie ważnej roli w dziejach ludzkości. Ukazany okres jest niezwykle dynamiczny, pełen konfliktów zbrojnych i dyplomatycznych, gier zakulisowych, sojuszy i spisków. Jednak najważniejszy jest tutaj rozwój nauki: w Europie pracuje szereg potężnych umysłów, z Isaakiem Newtonem i Gottfriedem Leibnizem na czele, alchemia odchodzi powoli w niebyt – wyśmiewana przez większość, jednak wciąż praktykowana przez niektórych, a uczeni są bacznie obserowani przez władców, chcących wykorzystać ich osiągnięcia do własnych celów.
Neil Gaiman, to np.
- Koralina (10,90 zł)
- Ocean na końcu drogi (12,50 zł)
- Nigdziebądź (15,99 zł)
- Amerykańscy bogowie. Wersja autorska (16,60 zł)
- Dym i lustra. Wydanie rozszerzone (16,10 zł)
David Mitchell to trzy tytuły:
- Atlas chmur (17,60 zł),
- Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta (17,99 zł),
- Widmopis (17,50 zł)
Brandon Mull – i seria „Pozaświatowcy” rozpoczęta przez Świat bez bohaterów (17,60 zł)
Lyrian to miejsce pełne niebezpieczeństw i wyzwań – nie przypomina niczego, z czym Jason zetknął się do tej pory. Ludzie żyją tu w strachu przed nikczemnym czarnoksiężnikiem i cesarzem w jednej osobie, Maldorem. Dzielni ludzie, którzy kiedyś przeciwstawiali się Maldorowi, zostali przekupieni lub złamani, zostawiając po sobie królestwo, w którym górę wziął strach i podejrzliwość.
Warto zauważyć, że w przypadku Mulla, tylko ta seria znalazła się w promocji – bo „Baśniobór” wydaje WAB.
Cassandra Clare – to kilka serii, m.in. rozpoczęta przez Miasto Kości (16,60 zł) seria „Dary Anioła”.
Tysiące lat temu, Anioł Razjel zmieszał swoją krew z krwią mężczyzn i stworzył rasę Nephilim, pół ludzi, pół aniołów. Mieszańcy człowieka i anioła przebywają wśród nas, ukryci, ale wciąż obecni, są naszą niewidzialną ochroną.
Siergiej Łukjanienko – i cykl „Patrole”, którego otwiera Nocny patrol (16,50 zł)
Współczesna Moskwa. Trwa tysiącletni rozejm między siłami Ciemności i Światła. Każda ze stron w ramach Wielkiego Traktatu powołała do życia organa stojące na straży porządku. Tytułowy „Nocny Patrol” obserwuje poczynania sił Ciemności, by działały one zgodnie z traktatem.
Artefakty
Według wydawnictwa, seria Artefakty skupia się na klasycznych, choć czasami lekko już zapomnianych powieściach z gatunku fantastyki. Pojawią się w niej także książki uznanych autorów, które albo wcześniej w Polsce nie zostały wydane, albo przeszły bez echa. Na razie w e-bookach mamy trzy tytuły:
-
Trawa – Sheri Tepper (18 zł)
Wiele pokoleń temu ludzie uciekli na kosmiczną anomalię zwaną Trawą. Jednakże, zanim tam przybyli, inny gatunek uznał planetę za swój dom i zbudował na niej swoją kulturę… Teraz śmiercionośna zaraza rozprzestrzenia się pośród gwiazd, nie omijając żadnego świata poza Trawą. -
Wszyscy na Zanzibarze – John Brunner (20,50 zł)
Na Ziemi na początku XXI wieku tłoczy się ponad siedem miliardów ludzi. Jest to epoka inteligentnych komputerów, psychodelicznych narkotyków w wolnej sprzedaży, polityki uprawianej za pomocą zabójstw i naukowców obłaskawiających wulkany poprzez palenie kadzideł… Histeria niebezpiecznie przeludnionego świata przedstawiona w olśniewająco nowatorskim stylu. -
Trylogia Ciągu – William Gibson (29,50 zł)
Kultowa trylogia Gibsona, zapoczątkowana „Neuromancerem”, za którego autor otrzymał najważniejsze nagrody światowej fantastyki: nagrodę im. Philipa K. Dicka, Hugo i Nebulę. Pierwsze wydanie zbiorcze.
Konkurs z Kindle w tle
Virtualo przygotowało konkurs dla kupujących w niniejszej promocji. Osoba, która zrobi zakupy za najwyższą kwotę, otrzyma czytnik Kindle Paperwhite II.
Konkurs trwa tak jak promocja, przez dwa dni, do 23 lipca.
Jak uzyskać dodatkowe 10-20% rabatu w Virtualo?
Jeśli kupujemy więcej e-booków w Virtualo, warto skorzystać z doładowania konta – kupujemy punkty, którymi możemy płacić za książki.
- Przy doładowaniu na kwotę 50 złotych dostajemy 10% zniżki (płacimy 45 złotych); podobnie przy doładowaniach na 100 i 150 złotych.
- Przy doładowaniu na 200 złotych dostajemy 15% zniżki (płacimy 170 złotych)
- A przy doładowaniu na 1000 złotych dostajemy 20% zniżki (płacimy 800 złotych)
Ponieważ zniżka jest naliczana już przy kupnie punktów – oszczędności sumują się ze wszystkimi promocjami w Virtualo.
Przypominam, że promocja na wydawnictwo MAG trwa tylko przez dwa dni, do 23 lipca.
Na koniec mała ankieta, można zaznaczyć kilka odpowiedzi.
Note: There is a poll embedded within this post, please visit the site to participate in this post's poll.[Odziez] Spodnie na lato [292]
Tylko ze przeczytalem sam siebie i widze ze mi minusy te plusy przeslonily ;)
Attiq poza fajna cena (byly po 149 zl) sa tez spodniami w porzadku.
Ja po prostu potrzebuje spodni mocnych....
Sense8 – nowy serial Netflixa
Niecałe dwa tygodnie temu zadebiutował na Netflixie nowy serial ich produkcji. Netflix coraz śmielej poczyna sobie na serialowym poletku i robi to nad wyraz udanie, aż trzy zrealizowane przez nich tytuły zaliczam do ścisłej czołówki moich ulubionych – aktualnie nadawanych – seriali. „Sense8″ będzie nieco w tyle listy, ale jest to produkcja z potencjałem i kolejne sezony mogą podnieść jego „notowania”. No ale po kolei…Pomysł na serial zrodził się kilka lat temu w głowie Wachowskich oraz ich przyjaciela,Michaela J. Straczynskiego, znanego scenarzysty komiksowego oraz autora dość popularnego w latach 90. serialu sci-fi „Babylon 5″. Historia opowiada o losach ośmiu bohaterów z różnych stron świata, którzy pewnego dnia nawiązują ze sobą emocjonalno-mentalne połączenie. Początkowo instynktownie, z czasem coraz bardziej świadomie, zaczynają ze sobą rozmawiać twarzą w twarz pomimo dzielących ich odległości, odwiedzają siebie nawzajem i wspierają w trudnych chwilach, dzielą się wspomnieniami, umiejętnościami i aktualnymi doznaniami, stają się niejako jednością, nie zatracając jednak przy tym indywidualnych cech charakteru.
Wyjściowy element sci-fi jest początkowo najsłabszym wątkiem filmu. Pierwszy odcinek nieco zniechęca, prolog z Daryl Hannah oraz Naveenem Andrewsem (Sayid z serialu „Lost”) zraził mnie już na wstępie, bo zapowiadał niespecjalnie fascynującą opowiastkę fantasy. Dalej nie jest lepiej, bo wszystkich bohaterów poznajemy poprzez chaotyczną serię kilkuminutowych epizodów, pomiędzy którymi stale przeskakujemy, co nie daje dość czasu, żeby z kimkolwiek nawiązać jakąś emocjonalną więź. Warto jednak serialowi dać szansę, bo później jest już tylko lepiej.
Przede wszystkim szybko angażujemy się w poszczególne historie i zaczynamy z zainteresowaniem śledzić losy bohaterów. Niektóre wątki są poważniejsze, inne raczej humorystyczne, ale w zasadzie do każdego wkrada się na jakimś etapie poważniejsza tematyka, a okazjonalnym zabawnym dialogiem, albo zdarzeniem, scenarzyści potrafią porządnie rozbawić we wszystkich historiach. Twórcy założyli sobie, że formułę serialu i wielowątkową konstrukcję wykorzystają do opowiedzenia czegoś ciekawego o współczesnym świecie, poruszenia wielu problemów społecznych, zgłębienia delikatnego tematu ludzkiej seksualności, spojrzenia w świeży sposób na temat ewolucji, a wszystko to przy zachowaniu atrakcyjnej, ale też często odważnej – chwilami wręcz nieco szokującej wizualnie – formy. I cholera jasna, udało im się. Skubańcy. Chociaż nie bez zgrzytów.
Na serialu niezaprzeczalnie mocne piętno odcisnęło rodzeństwo Wachowskich. Już w reżyserskim debiucie, bardzo dobrym „Bound”, poruszali temat homoseksualizmu, mieszając rasowe kino gangsterskie, z kipiącą erotyzmem historią lesbijskiego związku. Nie trzeba długo czekać, żeby w „Sense8″ też pojawiła się pierwsza rozbierana scena z udziałem dwóch kobiet. Jeszcze w tym samym odcinku okazuje się, że jedna z nich przyszła na ten świat jako chłopiec o imieniu Michael. W bodajże następnym odcinku dowiadujemy się, że jeden z bohaterów ukrywa przed resztą świata swoją homoseksualność. W pierwszej chwili rodzi to w odbiorcy mały bunt, bo to mało subtelna próba wprowadzenia do historii wszystkich możliwych układów seksualnych. Szybko jednak o tym zapominamy, bo wszystkich bohaterów napisano pierwszorzędnie, a seksualna panorama nadaje całości szerszego kontekstu, owocując do tego kapitalną sceną, gdy bohaterowie uczestniczą w swoistej – mentalnej – orgii.
Wątek geja wprawdzie długo pozostawia wiele do życzenia, bo jest najbardziej ogranym fabularnie motywem i skrzydła rozwija dopiero z czasem, ale Nomi/Michael niemalże od razu skrada serce widza. Jest to niewątpliwie jedna z najważniejszych postaci w karierze Wachowskich, fascynująca osobowość, którą Lana szczodrze obdarowała własnymi doświadczeniami i przemyśleniami związanymi z operacją zmiany płci. W przeciwieństwie do nieco sztampowej – choć obdarzonej sporym urokiem i humorem – historii homoseksualisty, Nomi i jej prześliczna czarnoskóra dziewczyna Amanita, urzekają intensywnością dzielącego ich uczucia, opartego w równej mierze na pożądaniu, co zaufaniu. Niewątpliwie jest to w pewnej mierze propaganda, laurka złożona środowisku LGBT, bo to idealna – zawsze zgodna i szczęśliwa – para złożona z transwestytki i lesbijki, ale no cóż, to działa, przyjemnie się na to patrzy, więc co z tego?
Jeżeli jednak miałbym wskazać ukochaną postać, dla której bez zastanowienia wskoczyłbym w ogień, byłaby to Riley, grana przez przeuroczą Tuppence Middleton. Dziewczyna o absolutnie rozbrajającym uśmiechu, który skruszyłby najtwardsze serce, subtelnej urodzie, nieoczywistym stylu ubierania oraz jasnych włosach z pociesznym pojedynczym niebieskim pasemkiem. Riley skrywa bolesną przeszłość i zmaga się z powiązanymi z nią traumami, ale potrafi cieszyć się z drobnych radości. Pokochałem od razu. Zresztą, tutaj nie ma złych bohaterów, są tylko mniej interesujący. Wachowskim ewidentnie służy mniejszy budżet, gdy nie mają milionów dolarów do wykorzystania na CGI dziwactwa, zaczynają przykładać większą wagę do historii i postaci. Chciałbym, żeby jeszcze kiedyś wrócili do korzeni, odstawili sci-fi i nakręcili coś w stylu wspomnianego już „Bound”.
Nie mogę jednak powiedzieć, że „Sense8″ zyskałby znacząco na wykastrowaniu z niego wątku nadnaturalnego. Początkowo jest to najmniej interesujący element historii, ale powoli, stopniowo, odkrywany jest przed widzem drzemiący w nim potencjał. Przede wszystkim w warstwie audiowizualnej, twórcy pozwalają sobie co jakiś czas na kilkuminutową ucztę, puszczają w tle piosenkę i śledzą jak przedstawiciele odmiennych kultur, osoby o odmiennych osobowościach i poglądach na życie, zaczynają dzielić ze sobą jakieś doznanie. W serialu dochodzi do tego kilkukrotnie, ale najbardziej po głowie daje wspomniana już scena „orgii” oraz koncert muzyki klasycznej, podczas którego bohaterowie doświadczają retrospektywnej wizji narodzin każdego z nich. Twórcy kolejne porody pokazują nam ze wszystkimi szczegółami. Dosłownie – WSZYSTKIMI.
Nie jest to serial idealny, scenarzyści chwilami potrafią przywalić jakimś pretensjonalnym tekstem, niezgrabnością fabularną, niektóre wątki nie są przesadnie oryginalne, ale to jak ze sobą korespondują, jak wszystko zgrabnie się ze sobą łączy w finale, nadaje im dodatkowej wartości. Do tego jest całkiem sporo konkretnego mordobicia oraz kilka – nienagannie zrealizowanych – strzelanin i pościgów. Netflix daje swoim twórcom sporo swobody, więc Wachowcy mogli w końcu nieco poprzeklinać, pozwolić sobie na trochę krwi i wrzucić kilka obrazoburczych – chociaż pokazujących coś naturalnego – scen. Nie sposób się nudzić, w serialu opartym na tak wielu wątkach, nudniejsza partia w jednym z nich, szybko zostaje skontrowana pobudzającą sceną akcji w równoległej historii. Mam nadzieję, że twórcy otrzymają zielone światło na kolejny sezon, a w pozostałych – zaplanowanych już – czterech, nie zabraknie im pary.
Orange Is the New Black Season 3 (Episode 1 – 13)
New business interests, spiritual movements and parental problems upend lives and ignite power struggles among Litchfield’s residents and guards.
Orange Is the New Black Season 3 (Episode 1 – 13)
Air date: Jun 12, 2015 | Network: Netflix
Genre: Comedy
Download:
Orange.Is.the.New.Black.S03E01.PROPER.WEBRip.x264-2HD.mp4
Hugefiles | FileFactory | Mega | Free.fr | 180Upload | RapidGator | Uploadrocket | Ul.to | ClicknUpload
MightyUpload | Vidlockers | Zippyshare Part 1 – Part 2 – Part 3 or Part 1 – Part 2 – Part 3
Orange.Is.the.New.Black.S03E02.PROPER.WEBRip.x264-2HD.mp4
Hugefiles | FileFactory | Mega | Free.fr | 180Upload | RapidGator | Uploadrocket | Ul.to | ClicknUpload
MightyUpload | Vidlockers | Zippyshare Part 1 – Part 2 – Part 3 or Part 1 – Part 2 – Part 3
Orange.Is.the.New.Black.S03E03.WEBRip.x264-2HD.mp4
Hugefiles | FileFactory | Mega | Free.fr | 180Upload | RapidGator | Uploadrocket | Ul.to | ClicknUpload
MightyUpload | Vidlockers | Zippyshare Part 1 – Part 2 – Part 3 or Part 1 – Part 2 – Part 3
Orange.Is.the.New.Black.S03E04.WEBRip.x264-2HD.mp4
Hugefiles | FileFactory | Mega | Free.fr | 180Upload | RapidGator | Uploadrocket | Ul.to | ClicknUpload
MightyUpload | Vidlockers | Zippyshare Part 1 – Part 2 – Part 3 or Part 1 – Part 2 – Part 3
Orange.Is.the.New.Black.S03E05.WEBRip.x264-2HD.mp4
Hugefiles | FileFactory | Mega | Free.fr | 180Upload | RapidGator | Uploadrocket | Ul.to | ClicknUpload
MightyUpload | Vidlockers | Zippyshare Part 1 – Part 2 – Part 3 or Part 1 – Part 2 – Part 3
Orange.Is.the.New.Black.S03E06.WEBRip.x264-2HD.mp4
Hugefiles | FileFactory | Mega | Free.fr | 180Upload | RapidGator | Uploadrocket | Ul.to | ClicknUpload
MightyUpload | Vidlockers | Zippyshare Part 1 – Part 2 – Part 3 or Part 1 – Part 2 – Part 3
Orange.Is.the.New.Black.S03E07.WEBRip.x264-2HD.mp4
Hugefiles | FileFactory | Mega | Free.fr | 180Upload | RapidGator | Uploadrocket | Ul.to | ClicknUpload
MightyUpload | Vidlockers | Zippyshare Part 1 – Part 2 – Part 3 or Part 1 – Part 2 – Part 3
Orange.is.the.New.Black.S03E08.WEBRiP.x264-QCF.mp4
Hugefiles | FileFactory | Mega | Free.fr | 180Upload | RapidGator | Uploadrocket | Ul.to | ClicknUpload
MightyUpload | Vidlockers | Zippyshare Part 1 – Part 2
Orange.is.the.New.Black.S03E09.WEBRiP.x264-QCF.mp4
Hugefiles | FileFactory | Mega | Free.fr | 180Upload | RapidGator | Uploadrocket | Ul.to | ClicknUpload
MightyUpload | Vidlockers | Zippyshare Part 1 – Part 2
Orange.is.the.New.Black.S03E10.WEBRiP.x264-QCF.mp4
Hugefiles | FileFactory | Mega | Free.fr | 180Upload | RapidGator | Uploadrocket | Ul.to | ClicknUpload
MightyUpload | Vidlockers | Zippyshare Part 1 – Part 2
Orange.is.the.New.Black.S03E11.WEBRiP.x264-QCF.mp4
Hugefiles | FileFactory | Mega | Free.fr | 180Upload | RapidGator | Uploadrocket | Ul.to | ClicknUpload
MightyUpload | Vidlockers | Zippyshare Part 1 – Part 2
Orange.is.the.New.Black.S03E12.WEBRiP.x264-QCF.mp4
Hugefiles | FileFactory | Mega | Free.fr | 180Upload | RapidGator | Uploadrocket | Ul.to | ClicknUpload
MightyUpload | Vidlockers | Zippyshare Part 1 – Part 2
Orange.is.the.New.Black.S03E13.WEBRiP.x264-QCF.mp4
Hugefiles | FileFactory | Mega | Free.fr | 180Upload | RapidGator | Uploadrocket | Ul.to | ClicknUpload
MightyUpload | Vidlockers | Zippyshare Part 1 – Part 2 – Part 3 or Part 1 – Part 2 – Part 3
Watch Online:
Orange.Is.the.New.Black.S03E01.PROPER.WEBRip.x264-2HD.mp4
Vidto | VodLocker
Orange.Is.the.New.Black.S03E02.PROPER.WEBRip.x264-2HD.mp4
Vidto | VodLocker
Orange.Is.the.New.Black.S03E03.WEBRip.x264-2HD.mp4
Vidto | VodLocker
Orange.Is.the.New.Black.S03E04.WEBRip.x264-2HD.mp4
Vidto | VodLocker
Orange.Is.the.New.Black.S03E05.WEBRip.x264-2HD.mp4
Vidto | VodLocker
Orange.Is.the.New.Black.S03E06.WEBRip.x264-2HD.mp4
Vidto | VodLocker
Orange.Is.the.New.Black.S03E07.WEBRip.x264-2HD.mp4
Vidto | VodLocker
Orange.is.the.New.Black.S03E08.WEBRiP.x264-QCF.mp4
Vidto | VodLocker
Orange.is.the.New.Black.S03E09.WEBRiP.x264-QCF.mp4
Vidto | VodLocker
Orange.is.the.New.Black.S03E10.WEBRiP.x264-QCF.mp4
Vidto | VodLocker
Orange.is.the.New.Black.S03E11.WEBRiP.x264-QCF.mp4
Vidto | VodLocker
Orange.is.the.New.Black.S03E12.WEBRiP.x264-QCF.mp4
Vidto | VodLocker
Orange.is.the.New.Black.S03E13.WEBRiP.x264-QCF.mp4
Vidto | VodLocker
TALE OF TALES – prosto z Cannes 2015
Mateo Garrone można zarzucić wiele rzeczy, ale z całą pewnością nie należy posądzać go o twórcze lenistwo. Po międzynarodowym sukcesie Gomorry Włoch mógł rozpocząć odcinanie kuponów od swojego sukcesu. Wystarczyło tworzyć kolejne produkcje w jakiś sposób nawiązujące do ponurej tematyki śródziemnomorskiego półświatka. Zamiast szlajania się po neapolitańskich zaułkach Garrone postanowił odwiedzić dom Wielkiego Brata. Jego Reality było słodko-gorzkim, ale nade wszystko dość mocno przerysowanym spojrzeniem na fenomen słynnego programu.
Wszyscy, którzy uznali perypetie zafascynowanego telewizyjnym show Włocha za szczyt kiczu i cepelii, będą musieli zrewidować swoje poglądy przy okazji Tale of Tales. Tym razem Garrone bierze na warsztat baśniowe historie Giambattisty Basile’a. Jest kolorowo, jest z przepychem, jest ze znanymi nazwiskami, ale niewiele z tego wszystkiego wynika.
Akcja filmu rozgrywa się pomiędzy trzema królestwami. Pierwszym z nich włada monarcha, który nade wszystko ceni sobie dobry alkohol oraz towarzystwo uległych białogłowych (w tej roli Vincent Cassel). Drugi zamek pozostaje we władaniu nieco podstarzałego mężczyzny, kochającego nad życie swoją jedyną córkę oraz owada, który z czasem dziwnie zaczyna przypominać jeden z pomiotów wyobraźni Davida Cronenberga (Toby Jones). Trzecie królestwo to włości pary od lat starającej się o dziecko (Salma Hayek i John C. Reilly). Pragnienie potomka skłania ich do podjęcia konszachtów z mędrcem, który prędzej dogadałby się z Voldemortem, niż ekipą z Hogwartu. Ich losy praktycznie się nie splatają. Garrone przedstawia widzom trzy odrębne historie. Niestety, żadna z nich nie jest zbyt zajmująca.
Baśń opowiadana przez Włocha momentami staje się jedynie pretekstem dla stworzenia kolejnego, miłego dla oka kadru, w którym krwista czerwień kontrastuje ze wściekłą zielenią leśnego runa lub sterylnością białych komnat.
Kolorowemu światu Garrone daleko jednak do opowieści spod szyldu Walta Disneya. Tale of Tales zdecydowanie bliżej do baśni braci Grimm, czy Dekamerona. To świat, w którym księżniczki muszą podnosić spódniczki dla odrzucających ogrów, a królowe ze smakiem pałaszują zaklęte serca morskich potworów. Wśród wyszukanych scenografii i kostiumów oraz całej palety barw, wiele miejsca zostaje zagarnięte przez brud, krew oraz pot spływający po ciałach uprawiających seks ludzi (Stacy Martin pojawia się w filmie chyba jedynie po to, aby ten pot zademonstrować). To wszystko może brzmieć intrygująco, niestety, zdecydowanie lepiej wypada Tale of Tales w opisie oraz na pojedynczych fotografiach, niż w ponad dwugodzinnym filmie.
Przede wszystkim, uderza scenariuszowa miałkość historii. O tym, że baśń nie musi być głupiutką, pełną luk historyjką przekonywał swojego czasu chociażby jeden z członków tegorocznego jury. Del Toro wraz ze swoim Labiryntem fauna pokazał w jaki sposób użyć baśniowej stylistyki do stworzenia przejmującej historii. Garrone bawi się jedynie formą, tekst jest dla niego sprawą drugorzędną. Przez takie podejście do sprawy ma się wrażenie, że obcując z Tale of Tales po prostu traci się czas, bo ileż można spoglądać na zbiór obrazków okraszony nieco zawadiacką muzyką Desplata? Druga kwestia to sama konstrukcja świata. Włoch nie proponuje nam żadnej mitologii. Widz nie wie, z czym przyjdzie mierzyć się bohaterom. Wątki pojawiają się i znikają bez rozwiązania lub kończą się w zupełnie nieprzekonujący sposób. Ot tak, bo film zmierza ku końcowi, więc trzeba się uwijać. Brak w tym wszystkim konsekwencji, spajającego całość pomysłu.
Tale of Tales można w zasadzie oglądać bez dźwięku, względnie z akompaniamentem ścieżki Desplata. Typowy okaz kina pocztówkowego. Do obejrzenia i pamięciowej utylizacji, a szkoda, bo umazana we krwi Salma Hayek to jednak spory potencjał.
Shades of green czyli zwierz o Wicked
Zwierz zwlekał dość długo z tym wpisem bo musi przyznać, że nawet teraz pisze go niechętnie. Chodzi o obiecaną – i w sumie chyba nawet konieczną (z punktu widzenia zwierzania się wam z popkulturalnych przeżyć) recenzję Wicked – musicalu który zwierz widział w czasie swojej ostatniej wizyty w Londynie. Z jednej strony zwierz chętnie o musicalu napisze – z drugiej odnosi wrażenie, że pisać nie powinien. Ale wszystko po kolei.
Warto przy zamówieniu biletów zdać sobie sprawę jak olbrzymią widownię ma Apollo Victoria Theatre. Tam się mieści ponad dwa tysiące osób. I nie wszystkie wszystko doskonale zobaczą
Po pierwsze jeśli kiedykolwiek będziecie się wybierać na musical – zwłaszcza w olbrzymim londyńskim teatrze – to nie oszczędzajcie. Nie chodzi o snobizm, czy przeżycia z gatunku tych wyższych. Chodzi o prosty fakt, że ze szczytów drugiego balkonu prawie nic nie widać. A nawet jeśli widać to perspektywa jest zdecydowanie nie sprzyjająca. Widz siedząc tak wysoko nad sceną, nie dość że właściwie nie widzi twarzy aktorów (pomaga wykupiona za jednego funta lornetka) to przede wszystkim widzi się wszystkie mechanizmy działania sceny. Co niestety strasznie wpływa na odbiór sztuki – podczas kiedy widz siedzący w pierwszych rzędach widzi wszystko niekoniecznie dostrzegając mechanizm uruchamiania efektów specjalnych, o tyle ci którzy siedzą wysoko raczej nie uciekną od wizji że oglądają dobrze naoliwiony teatralny mechanizm. Jednak przede wszystkim – nawet z pomocą lornetki – nie sposób przyjrzeć się twarzom aktorów tak dobrze by dostrzec wszystkie te zmiany jakie zachodzą na twarzy kogoś kto odgrywa swą rolę – a które często decydują czy jakąś postać polubimy czy nie. Przy czym te uwagi nie odnoszą się do dźwięku. Ten jest fantastyczny – nagłośnienie tak ustawiono, że chyba nie sposób czegoś nie usłyszeć w teatrze a jednocześnie – co warto pochwalić – nawet przy najgłośniejszych i najbardziej emocjonalnych piosenkach, dźwięk nie przekracza tej niebezpiecznej granicy kiedy zaczynają boleć uszy. Nie zmienia to jednak faktu, że specyficzne miejsce jakie zajmował zwierz w Apollo Victoria Theatre w Londynie sprawiło, że odbiór musicalu był jednak utrudniony. Co więcej, zwierz jest w stanie zwalić większość swoich odczuć właśnie na to konkretne miejsce.
Dekoracja sceny jest fantastyczna ale niestety jak się na nią patrzy bardzo z góry to nie robi takiego wrażenia
Musicie bowiem wiedzieć, że zwierz jest Wicked rozczarowany. Pomijając fakt, że musical jest od lat międzynarodowym hitem, a piosenka Defying Gravity jest znana nawet tym którzy nie interesują się musicalami to w otoczeniu zwierza znajdzie się niejedna wielbicielka i wielbiciel tej ciekawej alternatywnej opowieści o Oz. Zwierz wybierał się więc do teatru z olbrzymimi oczekiwaniami. I poczuciem, że nareszcie nadrobi niesamowite popkulturalne przeżycie, które stało się już udziałem jego znajomych. Co prawda zwierz nigdy nie lubił Oz i historii Dorotki (a także wszelkich rozgrywających się tam historii – czy to przed czy po tornado które przywiodło Dorotkę do Oz) ale doszedł do wniosku, że niekoniecznie powinien się tym przejmować. W końcu musical opowiada historię alternatywną do której znajomość oryginału jest potrzebna ale nie jest wymagana miłość do świata Oz. Co nie zmienia faktu, że zapewne ogląda się całą historię z dużo większą przyjemnością jeśli się nie tyle Oz lubi co obchodzi nas sama rozgrywająca się w nim historia.
Podobnie – wszyscy zwracają uwagę na doskonałe kostiumy – jednak dopiero w internecie zwierz mógł je naprawdę podziwiać
Sam musical jest niesłychanie luźno oparty o książkę która opowiada o życiu Złej Czarownicy z Zachodu. Jak się można domyślać zarówno w wydaniu książkowym a jeszcze bardziej w musicalowym nie mamy do czynienia z osobą złą. Wręcz przeciwnie musicalowa Elphaba jest zdecydowanie pozytywną bohaterką, nie pozbawioną wad ale charakteryzującą się dobrymi intencjami i dobrym sercem. Jej zieloność jest skutkiem ubocznym romansu jej matki, i choć odróżnię ją od rówieśników nie jest jednoznaczną oznaką złego charakteru. Pierwszy akt opowieści przypomina nieco komedie licealne – mamy więc uczelnię na którą trafia Elphaba ze swoją młodszą jeżdżącą na wózku siostrą Nessarose i natychmiast trafia do jednego pokoju z najpopularniejszą w szkole (ale też nieznośną) Galindą, która to zrobiłaby wszystko by nie dzielić pokoju z kimś mało popularnym. Jeśli do tego dorzucimy fakt, że na horyzoncie pojawia się przystojny książę, to dostajemy historię dość typową. Zdecydowanie ciekawsze rzeczy dzieją się w drugim planie gdzie spod magicznej podszewki wychodzą prawdziwe problemy Oz – jak np. kwestia mówiących zwierząt i ich prześladowania (zwierzęta- jak głosi populistyczne hasło – powinny być widziane a nie słyszane). Zresztą im więcej dowiadujemy się o Oz tym mniej ów świat lubimy i tym bardziej cała magiczna otoczka nie wystarcza by zakryć głupotę mieszkańców, manipulacje władzy, czy niechęć do odmienności.
Zwierz musi przyznać że całość jest niesłychanie sprawnie złożona tzn. wszystkie elementy z książki zostają w musicalu zgrabnie wyjaśnione i ułożone
Drugi akt nieco zmienia tematykę – bohaterowie – znajdujący się już w zupełnie innej sytuacji, muszą się opowiedzieć po różnych stronach konfliktu. Co więcej, widać że czas nieco zaczyna gonić twórców i najwięcej czasu poświęca się tu powiązaniu historii znanej z musicalu z historią znaną z książki czy filmu. Oznacza to, że kiedy widz już zrozumie, że Czarownica musi spotkać odpowiednich bohaterów, wyczekuje ich pojawienia się i próbuje zgadnąć jak będą związani z Czarownicą. Przy czym niektóre pomysły są naprawdę doskonałe jak np. wyjaśnienie kwestii rubinowych butów które wcześniej były srebrne (w książce są srebrne w filmie czerwone bo srebrny źle wygląda na taśmie). Akcja przyśpiesza i trochę gubi się to powolne odkrywanie tej mrocznej strony Oz – która prawdę powiedziawszy jest dość odrzucająca. Zwierz nie jest też do końca przekonany, do dosłowności zakończenia – które zdaje się nieco osłabiać wrażenie jakie mogłaby na widzu zrobić sztuka. Problem w tym, że wtedy trudno byłoby uznać Wicked za rozrywkę która podnosi na duchu.
Musicalowi pod względem realizacyjnym niewiele można zarzucić – to znaczy widać że był on wystawiany setki czy nawet tysiące razy i naprawdę wszyscy doskonale wiedzą co ma się na scenie dziać i jak się ma dziać. Rzecz istotnie nie do przecenienia – zwłaszcza biorąc pod uwagę jakość krajowych musicali
Wszystko co zwierz napisał nie brzmi źle, bo złe nie jest. Doskonałe są te wszystkie mniejsze i większe nawiązania do filmu i książki. Dobry jest humor który pomaga przetrwać momenty kiedy robi się niepokojąco „musicalowo” uczuciowo. Nie są złe też postacie – zwłaszcza Glinda (a zniknie z przyczyn politycznych) która w sumie jest ofiarą własnej popularności, zachowywania pozorów i przekonania, że nie ma dla niej innego wyjścia tylko współpraca z istniejącym systemem. Zresztą w ogóle musical – co może zaskakiwać (choć w sumie nie powinno) – doskonale pokazuje jak działa manipulacja tłumem i choć wszyscy chcieliby się czuć lepsi i mądrzejsi od mieszkańców Oz to jednak trzeba ze smutkiem przyznać, że jest nam do nich bliżej niżbyśmy chcieli. Przy czym to jest w ogóle ciekawe bo mieszkańcy Oz nie jawią się szczególnie sympatycznie od samego początku i jest to dość długi musical o dość dużej liczbie niezbyt miłych ludzi. Zwierz jest trochę naiwny ale lubi, lubić swoich bohaterów – zwłaszcza tych musicalowych – i miał po pewnym czasie całkiem dość całej tej bandy. Oczywiście pewną równowagą dla tego wszystkiego powinna być sympatia jaką zwierz jako widz powinien poczuć do Elphaby. Ale tu ponownie zwierz miał problem. Jasne bohaterka napisana tak byśmy dostrzegli w niej tą niesłusznie odrzuconą przez społeczeństwo dziewczynę, inteligentną o dobrym sercu, którą społeczeństwo i świat ciągle karze zamiast nagradzać. Problem w tym że zwierz bohaterki nie polubił, a właściwie poczuł, że nie wie o niej wystarczająco dużo by naprawdę móc się z nią utożsamiać. Zwłaszcza że pierwsza część ma konstrukcję takiego szkolnego filmu gdzie dziewczyna w brzydkim kapeluszu okazuje się jednak ładna i fajna, godna przystojnego chłopaka.
Zwierz miał wrażenie, że musical trochę się sam siebie boi tzn – podejmuje ciekawe i dość poważne tematy a potem ucieka od puenty bo ta uczyniłaby całą sztukę zbyt mroczną
Zresztą zwierz który z ciekawości zajrzał do streszczenia książki dochodzi do wniosku, że trochę szkoda, że z racji czasu ale i pewnego targetu musicalu tyle z niej wycięto. Jasne musical nadal sprawdza się jako całość i ma sporo poruszających scen (przynajmniej zdaniem zwierza najbardziej porusza wątek siostry Elphaby – Nessarose i jej związku z Boqiem) ale gdzieś tam zagubiła się ta mroczniejsza, poważniejsza strona całej historii. Wiele rzeczy które zapowiadają się ciekawie zostaje poruszonych jedynie po wierzchu jakby twórcy bali się przesadzić i zrobić coś zbyt ponurego. Zwierz nigdy do końca nie wie co sądzić o takich dorosłych reinterpretacjach tekstów kierowanych do dzieci, ale przynajmniej streszczenie brzmiało ciekawiej niż fabuła musicalu (jasne to są dwie bardzo różne rzeczy i zwierz to rozumie) i tłumaczyło kilka urwanych wątków czy rzeczy może i dopowiedzianych ale nie mających szansy odpowiednio wybrzmieć. W ogóle trochę takich elementów jest jak np. prawdziwy związek pomiędzy Elphabą i Czarnoksiężnikiem. Wątek się pojawia ale brak czasu sprawia, że trzeba gnać do przodu. Choć jak słusznie zauważają krytycy – odpowiednio dobrane wątki czynią z musicalu ciekawą opowieść o przyjaźni – która rzeczywiście rozwija się nieco inaczej niż w schematycznej historii, bo obie bohaterki nawet pozostając po przeciwnych stronach barykady nadal się lubią.
Trzeba przyznać że olbrzymim plusem musicalu jest to, że właściwie nie potrzebuje on męskich postaci – co prawda pojawia się jedna (większa) ale tak naprawdę to bardzo „damski” musical. Co nie jest wadą
Jak widzicie rozczarowanie zwierza fabułą i pewien niedosyt nie oznacza z góry złego zdania o musicalu. Raczej pewne rozczarowanie że cała historia zupełnie zwierza nie ruszyła, a przecież zapowiadano mu niesamowite emocje. Co do utworów to zdaniem zwierza całość jest całkiem niezła, choć po zakończeniu musicalu zaskakująco mało melodii zostało mu w głowie. Jasne żaden z utworów nie jest zły i jak już wiemy hitem jest Defying Gravity ale zwierz ponownie nie miał ochoty wrócić do domu i rzucić się na wszystkie wykonania wszystkiego (co wie, że towarzyszy najlepszym musicalom i ich odbiorcom). Gdyby zwierz miał wybierać coś co spodobało mu się bardziej to zdecydowanie byłoby to No Good Deed Elphaby choć jednocześnie musi stwierdzić, że nie jest wielkim fanem takich utworów gdzie mamy same wielkie nuty i konieczność śpiewania na najwyższych obrotach (nawet jeśli to trudne i wymaga olbrzymiego talentu) być może dlatego zwierzowi podobało się też „I’m not that Girl” choć trudno uznać by była to najbardziej oryginalna piosenka w historii. Ogólnie muzycznie zwierz też był odrobinkę zawiedziony bo spodziewał się jakichś olśnień a dostał bardzo porządną robotę ale bez fajerwerków. Co prawda mogło na to wpłynąć słuchanie zbyt wielu nagrań z Broadwayu – gdzie człowiek przyzwyczaja się do jakiejś jednej wersji i potem nic go nie jest w stanie olśnić niezależnie od tego czy jest lepsze czy gorsze.
Zwierz ma poczucie że spodziewał się po musicalu za dużo. Przy czym pierwszy akt jest lepszy muzycznie a drugi bardziej podoba się zwierzowi fabularnie, szkoda jednak że nie czuć upływu czasu – który w książce zdawał się być istotnym komponentem historii
Zwierz musi się z ręką na sercu przyznać, ze w tej recenzji zabraknie najważniejszej części czyli oceny obsady. Zwierz nie jest w stanie powiedzieć wam jak grali aktorzy gdyż – cóż, przez pierwszy akt byli dla niego przede wszystkim maleńkimi postaciami gdzieś daleko na scenie a potem zwierz podglądał ich co prawda przez lornetkę ale już powiedzenie jak reagowali wzajemnie na swoje kwestie jest trudne bo zwierz widział tylko jedną osobę na raz. Co prawda jedno można powiedzieć bez trudu to znaczy – tam w Londynie śpiewać umieją i to doskonale. Nie ma nic przyjemniejszego niż trafić na musical gdzie nie ma dyskusji czy ktoś śpiewa czysto czy nie. Jedyne o czym można mówić to różnice interpretacyjne między różnymi wykonawcami i interpretatorami, ale już sama kwestia jakości śpiewania jest poza dyskusją. Wszyscy w musicalu śpiewają doskonale przy czym zdecydowanie najlepsze kawałki (i słusznie) dostaje Elphaba, choć wiele zależy od aktorki grającej Glindę – jeśli ma dobry wieczór i uda się jej odpowiednio zaśpiewać Popular to może to być właśnie ta piosenka którą nucić będą pod nosem widzowie wychodzący z teatru. Na pewno pań nie ma szansy przebić żaden mężczyzna bo to musical gdzie posiadacz męskiego głosu może ładnie brzmieć ale na pewno nie może się popisać. Nie zmienia to jednak faktu, że zwierz niewiele jest o wykonaniu powiedzieć więcej poza tym że było na pewno poprawne i czyste – choć zdaniem zwierza, trochę za często głośne śpiewanie zastępowało śpiewanie emocjonalne. To znaczy wiecie wtedy, kiedy nie jesteście pewni czy aktorka chce się popisać jak wysoką nutę umie wyciągnąć czy naprawdę są w tym emocje. Zwierz zawsze ma ten problem przy utworach wymagających takiego śpiewania pełną piersią.
Zwierz jak rzadko miał wrażenie, że cały romantyczny wątek jest jakby doklejony – i przynajmniej w wykonaniu które widział zwierz zupełnie nie było widać chemii między aktorami (ok teraz zwierz się przyzna że nie pamięta kto dokładnie grał w jego wersji bo nie kupił programu)
Zwierz jak widzicie nie jest jakoś zachwycony Wicked ale chyba nie trudno dostrzec że jest tym swoim brakiem zachwytu zdziwiony. Bo musicalowi naprawdę niczego teoretycznie nie brakuje (nawet czas płynie dość wartko) a jednak zwierz wyszedł z teatru w najgorszym poczuciu niemal całkowitej obojętności wobec tego co właśnie wydarzyło się na scenie. Co jest powiedzmy sobie szczerze – jedną z gorszych recenzji każdego musicalu, sztuki która naprawdę gra na emocjach – i ma to niemal wpisane w zasady tworzenia gatunku. Zwierz odczekał przekonany, że może przyczyny jego niezadowolenia ujawnią się same po czasie, ale jak na razie nic na to nie wskazuje. Być może należy przyjąć interpretację dość prostą (a możliwą), że jeszcze się nikt taki nie urodził komu podobałyby się bez zastrzeżeń wszystkie musicale. A może – co jest też tropem słusznym – należy kupować miejsca w trzecim rzędzie bo tam łatwiej o bożym świecie zapomnieć i przenieść się do Oz. A może cały problem w tym, że zwierz lecąc w stodole do Oz wyskoczyłby po drodze byleby tylko tam na zawsze nie trafić. W każdym razie Wicked złym musicalem nie jest, worek nagród ma i pewnie będą go grać jeszcze przez dobre parę sezonów. Tylko nie dla zwierza.
Ps: Zwierz strasznie dużo czytał o fantastycznych kostiumach w Wicked – niestety – tu już odległość zdecydowała na całego – zwierz widział mniej więcej krój i barwę ale już nie detal. Oczywiście można sobie teraz w Internecie zobaczyć właściwie wszystko ale nie ukrywajmy – to nie to samo co zobaczyć te szczegóły na żywo. Tak więc jeszcze raz – zdecydowanie nie decydujcie się na dalekie miejsca.
Ps: Jak słusznie zauważyła koleżanka zwierza – następne zaplanowane zmagania zwierza z teatrem brytyjskim na żywo to już 2016! Jest na co czekać.
ESV Global Study Bible za darmo – tak powinna wyglądać porządna Biblia studyjna na czytniki!
ESV Global Study Bible to chyba jedna z najbardziej dopracowanych publikacji tego typu na czytniki. Od dwóch tygodni dostępna jest bezpłatnie.
Anglojęzyczną Biblię studyjną ściągniemy ze strony wydawcy, w formatach EPUB (55 MB) albo MOBI (163 MB). Rozmiary ogromne, ale zaraz się przekonacie, ze warto poświęcić na nią trochę miejsca na czytniku.
Uwaga – z racji rozmiarów, pliku nie wgramy do chmury Amazonu, trzeba skorzystać z kabelka.
Co to jest za wydanie?
Sam tekst stojący za ESV Global Study Bible to English Standard Version, amerykański, protestancki przekład Biblii, wydany w roku 2001 i nawiązujący do wcześniejszych wydań takich jak Revised Standard Version. ESV wywodzi się z tradycji słynnej Biblii Króla Jakuba, mającej dla angielskich protestantów takie znaczenie jak dla nas Biblia Wujka. Tłumaczenie jest bliskie dosłownemu, więc nie zawsze najłatwiejsze, choć starające się o dość zrozumiały język. Jako że to wydanie protestanckie, nie znajdziemy tzw. ksiąg deuterokanonicznych. Więcej na Wikipedii.
A czym są „biblie studyjne”? To rozbudowane wydania Pisma świętego przeznaczone jak nazwa wskazuje – do studiowania, do uważnego czytania, wzbogacone o przypisy, objaśnienia, tabele, wersety powiązane i różnego typu pomoce.
W zasadzie to większość katolickich wydań jest w pewnym stopniu „studyjna”, bo zgodnie z zaleceniami kościelnymi, muszą być wyposażone w dodatkowe objaśnienia. Jeśli chodzi o publikacje polskie – najbardziej zbliżoną jest tutaj Biblia Jerozolimska, choć tam w przypisach i tak jest więcej nacisku na wyjaśnienia naukowe, niż pomoc dla czytelnika. Również Biblia Paulistów ma rozbudowane komentarze, choć te wydają się być przeznaczone dla księży przygotowujących kazania, a nie czytelników…
Wydania anglojęzyczne i protestanckie przygotowywane są zwykle inaczej – zazwyczaj sama Biblia nie ma dodatkowych wyjaśnień poza krótkimi wstępami do ksiąg oraz odnośnikami do powiązanych wersetów.
Są też jednak wydania studyjne – i tam wszelkich pomocy dla czytelnika znajdziemy znacznie więcej niż w Biblii Jerozolimskiej. Mam w domu dwa takie wydania w papierze, kupione jeszcze za czasów taniego dolara – to jest w każdym przypadku po dwa tysiące stron na cieniusieńkim papierze i to drobną czcionką. Bogactwo informacji jest trudne do wyobrażenia.
Są wydania studyjne katolickie, luterańskie, ewangelikalne, dla kobiet, dla duchownych, dla młodzieży i tak dalej.
Opisane tu wydanie wygląda w papierze następująco:
Co z tego udało się zachować w wersji na czytniki? Okazuje się, że bardzo dużo. Oto mały przegląd.
Nawigacja
Poruszanie się po tak wielkim e-booku (350 tysięcy lokacji, dla porównania: Biblia Warszawska ma 60 tysięcy, pięć tomów sagi Martina – 80 tysięcy) może nastręczać trudności. Dlatego wersja na Kindle zaczyna się od dłuższego wprowadzenia.
Zrzuty ekranowe pochodzą z Kindle 7.
Wersja EPUB ma nieco krótszy wstęp, ale tę samą zawartość.
Wracając do Kindle – wraz z debiutem formatu KF8 oraz czytników dotykowych, Amazon dość bezmyślnie usunął funkcję szybkiego indeksowania całej książki, co pozwalało korzystać z funkcji „Direct Verse Jump” czyli szybkiego przejścia do konkretnego wersetu.
Teraz można korzystać ze zwykłego wyszukiwania, można też po prostu tradycyjnie chodzić po linkach. Mamy spis treści całej Biblii oraz każdej księgi.
Zauważyliście może, że na początku Księgi Rodzaju czytnik wyestymował mi czas pozostały do końca na 57 godzin. Oj, nie wiem czy bym się wyrobił….
Zawartość
Zaczynamy czytać Genesis.
Jak widać, tekst jest wręcz upstrzony różnymi odnośnikami. Może nie wygląda to ładnie, ale to w końcu wydanie studyjne.
Kolejno:
- Krzyżykiem są oznaczone przypisy merytoryczne, tzw. study notes
- Literkami – odnośniki do innych wersetów z całej Biblii, powiązanych tematycznie
- Liczbami uwagi do tekstu, np. alternatywne tłumaczenia oryginału.
Przypisy wyświetlają się czasami w okienku, czasami po prostu przechodzimy do konkretnej strony.
Jest to niekonsekwencja, wynikająca pewnie z tego, że sam Amazon nie ma porządnej specyfikacji przypisów.
A tak wygląda Ewangelia Jana: spis i wstęp.
Teraz pierwszy rozdział.
I szczegółowe notatki do tego rozdziału.
Pokażę też jeszcze, jak dużo jest linków do wersetów powiązanych.
W niektórych księgach, np. w ewangeliach niemal każdy werset ma swoje odnośniki. Ułatwia to tzw. skrutację, czyli medytację nad wybranymi fragmentami, w ramach znanej zarówno u protestantów jak i katolików tradycji lectio divina.
Dodatkowe pomoce
W treści książki znajdziemy dziesiątki tabelek – wszystkie czytelne na Kindle i wyposażone w linki do odpowiednich miejsc.
Jedyne, co twórcom nie do końca wyszło to nieliczne diagramy – tu przyznali, że lepiej korzystać z wersji online.
Profile postaci biblijnych – czyli krótkie biografie włożone między notatki studyjne.
Mapy – większość w miarę czytelna na Kindle, choć tu brakuje koloru, który pozwala zidentyfikować np. trasę poruszania się bohaterów.
No i na końcu jest konkordancja – lista najważniejszych pojęć i postaci z Biblii wraz z odnośnikami do właściwych miejsc.
E-booka uzupełniają artykuły teologiczne pokazujące zastosowanie Biblii w rozwiązywaniu różnych problemów dzisiejszego świata, jak rola rządu czy stosunek do islamu.
Takie pomoce w polskich wydaniach Biblii są znacznie skromniejsze, nie mówiąc już o wersjach elektronicznych.
Jakkolwiek omawiane tu Biblia Warszawsko-Praska z komentarzami JP2 oraz Biblia Warszawska są bardzo dobrze przygotowane – zawierają znacznie mniej takich dodatków.
Co jeszcze?
ESV Global Study Bible znajdziemy w Amazonie – acz wersja elektroniczna nie jest dostępna w Polsce. Biblia ta jest za to obecna na urządzeniach mobilne (wersja iOS oraz skromniejsza na Androida).
Jeśli nie potrzebujemy tak rozbudowanego wydania, albo chcemy po prostu poczytać Biblię po angielsku, w Kindle Store znajdziemy za darmo dwie inne wersje:
- The Holy Bible, English Standard Version (without Cross-References) /bez odnośników/
- The Holy Bible, English Standard Version (with Cross-References) /z odnośnikami/
Jest też wydanie online, z większością zasobów na specjalnej stronie.
Podsumowanie
Nie bez przyczyny umieściłem tutaj tyle zrzutów ekranowych. Chciałem pokazać, jak rozbudowane może być wydanie czytnikowe.
ESV Global Study Bible jest księgą, którą można czytać przez długie tygodnie bez wychodzenia z niej, a i tak zostanie jeszcze sporo do analizy. Dlatego nawet jeśli protestanckie Biblie nie są lekturami po które sięgamy często, warto do ESV zajrzeć.
Czytaj dalej:
- Uwspółcześniona Biblia Gdańska za darmo i na czytniki
- Biblia Warszawska na czytniki – pierwsza linkująca między wersetami
- Biblia z komentarzami Jana Pawła II – porównuję wydanie papierowe i e-booka
- „Słowo życia” – nowy przekład biblijny z Logos Media
- Ośrodek Studiów Wschodnich ma publikacje w EPUB! Doskonałe źródło wiedzy m.in. o Rosji
- Historia polskiej muzyki w kolejnych tomach za darmo i na czytniki
Inne melodie czyli 9 piosenek z animacji (bez Disneya)
Dzisiejszy temat wpisu się zwierzowi nie przyśnił. Lepiej przyszedł mu do głowy kiedy zwierz trzymając kurczowo słuchawki biegł do tramwaju. Z słuchawek zaś jak zwykle brzmiała muzyka zasłyszana w filmie której pełno będzie w tym wpisie. Bo będzie o piosenkach. Z animacji. I nie będzie o Disneyu.
Dziś zajmiemy się takimi przypadakami
Zwierz zdał sobie sprawę, że większość jego znajomych ma w głowie (i chętnie się dzieli) listę piosenek ze swoich ukochanych animacji Disneya. To ograniczony zbiór, ale ponieważ każdy film Disneya jest właściwie musicalem to nie trudno wybrać swoje ulubione melodie. Nawet zwierz chyba gdzieś kiedyś wam taki spis podrzucał. Ale świat animacji (zwierz pisze tu wyłącznie o Hollywoodzkich animacjach) to nie tylko Disney. I nie tylko Disney ma patent na dobre piosenki i znakomitych wykonawców. Zwierz uznał że to całkiem przyjemny pomysł na wpis zestawić kilka swoich ulubionych piosenek z animacji za którymi nie stał Disney.
How to train your dragon 2 – Dancing and Dreaming – to właśnie słuchając tej piosenki zwierz gonił tramwaj. Jednocześnie zdając sobie sprawę, że w większości animacji (współczesnych) DreamWorks bohaterowie rzadko zaczynają śpiewać (zawsze jest piosenka w tle ale takich typowo musicalowych momentów jest mniej). Piosenka jest absolutnie przecudna – i nie byłaby tak przecudna gdyby nie śpiewał w niej Gerard Butler który nawet jako Wiking brzmi jak szkot. Co ciekawe, mimo, że głos pod matkę bohatera (śpiewającą w tej scenie) podkłada w filmie Cate Blanchett to nie śpiewa w piosence. Co trochę zepsuło zwierzowi humor bo po tonie głosu dałby głowę że to australijska aktorka, ale nie. Co w sumie każe pochwalić twórców obsady głosowej że przejście jest właściwie niezauważalne. Ogólnie zwierz uwielbia tą piosenkę (jak i całą muzykę do obu filmów) mimo, że drugie Jak wytresować sobie smoka podobało się zwierzowi tak średnio.
Ta piosenka każe zwierzowi żałować że bohaterowie Jak wytresowac sobie smoka częściej nie zaczynają spontanicznie śpiewać. Zwłaszcza że nie ukrywajmy, mało który film ma tak doskonałą muzykę jak ten.
Książe Egiptu – Deliver Us/ Trough Heven’s Eyes – zwierz cały czas zastanawia się jak wyglądało zebranie twórców w siedzibie DreamWoeks. Ktoś rzucił „Zróbmy film o Mojżeszu” ktoś inny „Stary ale nie mamy pieniędzy na piramidy”, jakiś producent z drugiego rzędu „To zróbmy animację”, gdzieś pojawił się głos „I nie zapomnijmy zatrudnić genialnych brytyjskich aktorów by podkładali głosy” i jeszcze pewnie ktoś krzyknął „I tylko żeby było odpowiednio krwawo”. Wtedy musiał wstać jakiś najstarszy i najmądrzejszy producent i powiedzieć „Wszystko nam darują jeśli będziemy mieli genialne piosenki”. I miał rację – trudno w Księciu Egiptu znaleźć złą piosenkę. Pierwsza jaką słyszy widz (wraz z całym montażem) jest być może najlepiej pasującą do biblijnej opowieści piosenką jaką kiedykolwiek umieszczono w filmie. Z kolei druga na tej liście jest po prostu bardzo dobra i ma przecudowny montaż. Ogólnie zwierz wrzuciłby tu wszystkie piosenki z filmu. Serio najlepszy film o Mojżeszu w historii.
Autentycznie ilekroć oglądam Księcia Egiptu zastanawiam się, kto wpadł na pomysł by przebić animacją Dziesięcioro Przykazań. Ale co ciekawe Exodus doskonale pokazuje, że nic lepszego o Mojżeszu nie nakręcono
Anastazja – Once Upon a December – w przypadku tego filmu zwierz też zastanawia się jak wyglądał proces decyzyjny. Czy któregoś dnia ktoś przyszedł do pracy i zadał pytanie „Właściwie dlaczego nie ma żadnych animowanych filmów dla dzieci o rewolucji w Rosji?”, a może któregoś dnia przy śniadaniu znudzony życiem producent nareszcie zrozumiał, że świat animacji potrzebuje straszliwie niezgodnego z realiami historycznymi filmu o dziewczynie której całą rodzinę zamordowano. W każdym razie niezależnie od tego co tamtego lata ćpali producenci wyszedł film przeuroczy, doskonale animowany (bardzo często mylony z animacjami Disneya) i z ładnymi piosenkami. Zwierz był akurat w odpowiednim wieku by załapać się na Anastazję w kinach i Once Upon a December nuciła potem cała klasa zwierza. Niestety razem ze zwierzem, który niekoniecznie powinien nucić cokolwiek dla dobra nas wszystkich.
Kiedy zwierz był dzieckiem miał koleżankę która miała znakomitry głos i umiała to wszystko ślicznie zaśpiewać. Zwierz był pewien że zostanie piosenkarką. Została prawnikiem.
Mustang z Dzikiej Doliny – Here I am - dobra ludzie którzy zdecydowali się nakręcić film o dzielnych koniach (które nie mówią) też pewnie coś pili ale pamiętali, że (ponownie) przy dziwnym (albo nieco innym) pomyśle na film najważniejsze są dobre piosenki. Co prawda – przynajmniej na ucho zwierza – wszystkie piosenki z soundtracku do tego filmu brzmią dokładnie tak samo (być może dlatego, że mają tego samego kompozytora i wykonawcę) ale nie jest to niemiłe dla ucha brzmienie. Zwierz nie jest tu oryginalny – od zawsze podobała mu się najbardziej popularna piosenka z całego soundtracku. Prawdę powiedziawszy – poza mglistym wspomnieniem ładnie animowanego konia to chyba wszystko co zwierz tak naprawdę pamięta z filmu.
Tak jasne wszystkie piosenki Bryana Adamsa brzmią dokładnie tak samo ale w sumie zwierz lubi to brzmienie (no co wszyscy mamy w muzyce takie rzeczy których odrobinke się wstydzimy)
Amerykańska opowieść – There are no cats in America – zwierz ponownie zastanawia się jaki jest dokładnie tok myślenia producentów którzy pewnego dnia dochodzą do wniosku, że zrobią film o ciężkim losie emigrantów z Europy do Stanów. I choć główny bohater jest uroczą żydowską myszką podróżującą z Rosji do Stanów (rzecz jasna ze strachu przed kotami) to na statku spotyka też Sycylijską mysz emigrującą z powodu narastającej przestępczości i wychudzoną mysz Irlandzką – zapewne ofiarę głodu. Piosenki i fabuła filmu są przeurocze ale zwierz nadal zastanawia się kto doszedł do wniosku, że młody widz na pewno pojmie filmową metaforę. W każdym razie zwierz który widział film jako dziecko naprawdę bardzo był zdziwiony, kiedy rodzice mu wyłożyli o czym naprawdę jest animacja. Odkładając jednak te wątpliwości na bok – piosenka jest super – zwłaszcza w sposobie w jaki różnicuje sposób śpiewania bohaterów.
Serio jak wyglądała rozmowa tych producentów „Wiecie czego potrzeba dzieciom? Filmu o żydowskiej emigracji do Ameryki!”
The Book of Love – I will wait – film polecany absolutnie przez wszystkich, jako przykład że animacje wciąż da się robić ciekawie i zupełnie inaczej. Kolorowy, niestandardowy i niestety – nie cieszący się wielką popularnością. Zaplanowany jako jeden z kilku może stać się taką produkcją o której pamiętają tylko wielbiciele filmów animowanych. Zwierza absolutnie zauroczył cover piosenki Mumford and Sons jaki można znaleźć w filmie. Zwierz nigdy by się nie spodziewał, że ten utwór może doczekać się takiej aranżacji. To jest tak dziwne i inne że wywołuje uśmiech na twarzy zwierza. I tak powinno być.
Zwierz nie wie czy mu się ta melodia podoba ale strasznie go rozbawiła
Droga do El Dorado – It’s Tough To Be A God – zwierz naprawdę nigdy nie zrozumiał dlaczego ten film nie został przebojem. Internet go kocha, ludzie go kochają, miał znakomitą obsadę, dobrą animację a piosenki pisał Elton John. A jednak ta przeurocza produkcja skończyła jako źródło przecudownych memów, z których dziś korzysta się nawet bez refleksji nad tym skąd się wzięły. W każdym razie w Drodze do El Dorado jest mnóstwo doskonałych piosenek. Tą zwierz wybrał dlatego, że najbardziej wpadła mu w ucho a poza tym zwierz jest wielkim fanem (od dzieciństwa) piosenek które w filmach łączą się z taką nieco osobną animowaną sekwencją (jedynym wyjątkiem była scena kiedy pijany Dumbo widzi słonie- zwierz się jej strasznie bał).
Zwierz słucha piosenek z Drogi do El Dorado i cały czas sie zatsanawia jakim cudem ten film się nie spodobał. No serio ma wszystko, fajne melodie, dobrą obsadę głosową, ładną animację i fajną historię. Ludzie są głupie.
Shreck – Hallelujah – zwierz wie (naprawdę wie), że to nie jest piosenka napisana do filmu (podobnie jak wcześniej wspomniane I will wait) oraz że też samo wykonanie nie jest tylko do filmu. Co nie zmienia faktu, że dla zwierza to wykonanie zawsze będzie wykonaniem ze Shrecka i jakby się Leonard Cohen nie starał ten związek utrwalił się w głowie zwierza na zawsze. Zresztą powiedzmy sobie szczerze – to dość ryzykowny wybór utworu do filmu animowanego (nawet tak łamiącego konwencje jak Shreck). Tymczasem wyszło doskonale – i w sumie to Shreckowi zawdzięczamy fakt, że dziś utworu właściwie nie da się słuchać bo wszyscy mają go po dziurki w nosie. Natomiast z czasów kiedy wszyscy nie pałali jeszcze nienawiścią do utworu pozostała zwierzowi znajomość słów utworu – jest to chyba jeden z pięciu utworów jakie zwierz zna na pamięć (pozostałe cztery są jeszcze dziwniejsze).
Ciekawe jak Leonard Cohen czuje się z faktem, że jego poetycki utwór o Bogu, miłości i niespełnieniu najbardziej kojarzy się z animacją o ogrze. Tego się pewnie nie spodziewał.
Zwykle zwierz stara się by w takich spisach było dziesięć utworów ale za nic nie chciał mu dziesiąty przyjść do głowy. Ale to może i dobrze, bo zwierz założy się, że za chwilę wypłyną i wybiegną wszyscy wielbiciele animacji które nie wyszły spod ręki Disneyowskich twórców i podrzucą zwierzowi całą masę utworów które idealnie nadają się na zapełnienie dziesiątego miejsca. W ogóle kiedy zwierz przyglądał się nie disneyowskim pomysłom na animacje uderzyło go o ile dziwniejsze, ciekawsze i odważniejsze były to pomysły. Nie zawsze wszystko się udawało, ale pod względem kreatywności twórcy przechodzili samych siebie. Niby wszystko było takie podobne do Disneya a patrząc na fabułę człowiek zastanawiał się co tego dnia pito w Hollywood. Co jest w sumie ciekawą obserwacją, bo jak się patrzy na wyniki finansowe to niestety nie zawsze wychodzi że wolimy rzeczy oryginalne. Choć dochodzi do tego jeszcze mnóstwo różnych czynników (jak reklama i dystrybucja). Na całe szczęście jedno jest w przypadku tych filmów niezmienne – mają naprawdę dobrą muzykę.
Ps: Zwierz zawsze ma problem z takimi wpisami – jest pewien, że napisze je raz dwa a potem siedzi kilka godzin przy komputerze skacząc od utworu do utworu i nie mogąc się zdecydować co powinno trafić na listę.
Ps2: Czy nie macie wrażenia że od czasu kiedy nastały animacje 3D to śpiewa się w filmach animowanych jakby trochę mniej. Nawet u Disneya nadal są piosenki ale nie tak dużo jak kiedyś. Szkoda. Zwierz uwielbia piosenki z filmów animowanych.
Dlaczego INTERSTELLAR to najlepszy film zeszłego roku? Ambitna podróż między fizyką a metafizyką
Autor tekstu: Maciej Olech „Lawrence”. Recenzja osobista. Z okazji niedawnej premiery „Interstellar” na blu-ray.
Odliczanie do startu: Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, sześć…
Wszechświat - jakże piękny i tajemniczy. Spoglądając w gwiazdy można się zastanawiać nad odległymi galaktykami, obcymi planetami i naszym miejscu w tym uniwersum. Wiadomo, że Ziemia nie leży w centrum, ale czy oznacza to, że celem ludzkości jest pozostać zawsze na uboczu kosmosu? Kiedyś miałem okazję usłyszeć wykład pewnego profesora, przedstawiciela antropocentryzmu, który stwierdził, że i tak nigdy nie przeniesiemy się poza naszą Matkę Ziemię. Fakt, nie ma nowych kontynentów do odkrywania, ale jest tyle gwiazd i planet. Czy ludzkość zdoła poznać choć część z nich? Czy zdołamy wybić się poza stratosferę i zacząć nowe życie w na stacji kosmicznej, na odległej planecie, czy też ogóle w innej galaktyce? Dla wielu, jak i też wspomnianego profesora, takie dywagacje to jedynie niespełnione marzenia miłośników science fiction. Możemy zbudować bazę na księżycu, czy Marsie, ale trudno mówić o prawdziwej kolonizacji. Najwidoczniej Christopher Nolan zalicza się do tej grupy „marzycieli” (i dobrze) i w swym najnowszym filmie zabiera nas w niezwykłą międzygwiezdną podróż.
Interstellar
to jednak nie tylko wyprawa w nieznane zakątki wszechświata, ale też rozważania nad istotą człowieczeństwa.
Dzięki ryzykownemu połączeniu fizyki oraz metafizyki powstał jeden z ambitniejszych i ciekawszych obrazów nie tylko w Christophera Nolana, ale i ostatnich lat.
Film, który całkowicie mnie pochłonął i który za każdym seansem (a było ich w kinie siedem) dostarczał mi tyle wrażeń, emocji, wzruszeń, jak mało która produkcja w ostatnim czasie, aby nie powiedzieć latach. I sam fakt, że nawet tyle czasu minęło od premiery, dalej o nim rozmyślam i piszę ten tekst, jest dla mnie wystarczającym dowodem na niezwykłość dzieła Christophera Nolana.
Thorne, Obst, Spielberg, Nolan.
Tak jak Wielki Wybuch najprawdopodobniej zapoczątkował powstanie Wszechświata, tak historia powstania Interstellar zaczyna się od teorii amerykańskiego astrofizyka Kipa Thorne’a o czarnych dziurach i tunelach czasoprzestrzennych. Dzięki tym badaniom narodził się pomysł, aby nakręcić ten film. I tak też uczony wraz ze swoją dobra znajomą, producentką Lyndą Obst (producentka Kontaktu Roberta Zemeckisa z między innymi Matthew McCounagheyem) udali się do samego Stevena Spielberga. Reżyserowi Bliskich spotkań trzeciego stopnia tak bardzo spodobała się ta koncepcja, że powierzył Jonathanowi Nolanowi napisanie scenariusza. Już pierwsze wzmianki o tym filmie wzbudziły moje zainteresowanie. Jednak podobnie jak w przypadku Robocalypse, i ten projekt science fiction Spielberg w końcu porzucił. Na szczęście Jonathan Nolan polecił ten pomysł swojemu bratu, który w pełni się w niego zaangażował. W oparciu o wczesny scenariusz Christopher Nolan napisał swoją własną jego wersję i tak w skrócie teoria naukowa przerodziła się w film fabularny.
W niedalekiej spowitej pyłowymi chmurami przyszłości
Akcja Interstellar dzieje się w bliżej nieokreślonej, ale raczej niedalekiej przyszłości, kiedy to Ziemia zdaje się być coraz mniej odpowiednim miejscem do życia. Klimat ulega gwałtownej zmianie i ogromne burze pyłowe coraz częściej zakrywają niebo, niszcząc przy tym większość roślin uprawnych. Światu grozi zagłada i nasuwa się tylko jedno fatalistyczne pytanie: czy ludzkość prędzej się udusi, czy umrze z głodu? Wydarzenia te zdają się być jawnym nawiązaniem do katastrofy ekologicznej znanej jako dustbowl, która miała miejsce na obszarach Wielkich Równin w Stanach Zjednoczonych w latach 30. XX. wieku (Christopher Nolan wykorzystuje nawet nagrania archiwalne prawdziwych świadków tamtych zdarzeń). Mimo że akcja dzieje się w przyszłości, widzimy, jak pomału ludzkość zaczyna cofać się w swoim technologicznym rozwoju. Zamiast postępu rysuje się powrót do społeczności agrarnych, gdzie ludzie muszą się dopasować do nowego, nieprzyjaznego świata. Jednym z nich jest Cooper, były pilot, inżynier, który musi wieść proste życie na farmie kukurydzy (jedna z nielicznych istniejących jeszcze roślin). Za sprawą tajemniczej anomalii odkrywa ukryty i wciąż działający ośrodek NASA. Wygląda na to, że jest jeszcze nadzieja dla gatunku ludzkiego: niedaleko Saturna naukowcy odkryli tunel czasoprzestrzenny prowadzący do innej galaktyki. Cooper wraz z kilkoma naukowcami wyrusza w kosmiczną podróż, aby znaleźć planetę, która posłuży jako przyszły dom dla ludzkości.
Kosmiczna układanka między fizyką, a metafizyką.
Od początków swojej kariery, a więc dokładnie od wielce niezależnego Following, poprzez Memento, Prestiż, trylogię Mrocznego Rycerza oraz Incepcję, Christopher Nolan wyrobił swój filmowy styl. Zaczyna się on od struktury scenariusza, prowadzenia fabuły, reżyserii, specyficznej trochę chłodnej strony wizualnej, na oprawie muzycznej kończąc. Wszystkie te elementy połączone z niezwykle ciekawym pomysłem wyjściowym czynią z Interstellar jednym z najambitniejszych, jeżeli nie najambitniejszy projekt brytyjskiego reżysera.
Dlaczego już na wstępie warto wspomnieć o stronie audiowizualnej tego filmu? Zarówno zdjęcia, efekty specjalne, jak i muzyka nie są dodatkiem, ale integralną częścią całego dzieła. One też na swój sposób opowiadają tę historię. Zresztą nie po raz pierwszy Christopher Nolan pokazuje, jak bardzo złożone są jego filmy. Przy dokładnej analizie Interstellar wygląda jak wielka kosmiczna układanka, składająca się z najróżniejszych elementów. Na początku mamy teorie Kipa Thorne’a o czarnych dziurach i tunelach czasoprzestrzennych. Dochodzą do tego znane z dzieł science fiction motywy eksploracji kosmosu, wypraw na nieznane planety i poszukiwania miejsca na nowe pozaziemskie kolonie. Trudno też nie dostrzec inspiracji i nawiązań do 2001: Odysei Kosmicznej Stanleya Kubricka, przy czym wpływ tak wielkich filmowców jak Tarkowski, Malick, czy Spielberg również jest zauważalny. Skoro mamy Kubricka, Malicka i Tarkowskiego, to nie mogło zabraknąć zagadnień filozoficznych i rozważań na temat człowieczeństwa. Są i elementy dramatu rodzinnego, jak i nawiązania do starych przygodowych filmów science fiction. W sumie można dalej wymieniać i analizować, ale od razu widać, że liczba elementów zawartych w tym filmie jest imponująca i niepokojąca zarazem.
Można się zastanawiać, czy twórca Memento nie chciał zawrzeć za wiele w swoim obrazie? Ale nie można mu mieć za złe, że w filmowym świecie, gdzie wielkie produkcje chorują na brak jakiejkolwiek treści, u niego jest jej tak wiele.
I miło też widzieć, że reżyser chce nam coś więcej powiedzieć, niż tylko pokazać piękne kosmiczne widoki. Co więcej te wszystkie wymienione i niewymienione części tej układanki do siebie pasują. Mimo wielu inspiracji, płaszczyzn i zawartych tematów, Interstellar jest niezwykle spójny. Od samego początku do końca czuć, że reżyser niczym kapitan panuje nad swoim statkiem (kosmicznym) i załogą, a co więcej, nie boi się wypłynąć na nieznane wody czy raczej zakątki kosmosu.
Christopher Nolan, który zresztą studiował literaturę angielską wie, jak opowiedzieć historię, aby wciągnąć i zaciekawić czytelnika… to znaczy widza. Pod względem struktury Interstellar bliżej do Prestiżu czy Incepcji niż do trylogii o Batmanie. Na samym początku przypominać on może rozsypane części układanki, które z czasem zaczynają przypominać gotowy obraz. Rozwiązywanie tych zagadek nie tylko wymaga od widza pewnej uwagi, ale potrafi też dostarczyć sporo satysfakcji, gdy widzi się gotowe rozwiązanie. Co więcej, ta złożoność sprawia, że podczas kolejnych seansów jeszcze większą przyjemność daje wyszukiwanie tych wszystkich wskazówek, które mogły nam umknąć za pierwszym razem, a które pozwalają jeszcze lepiej zrozumieć tę historię. Trudno bowiem określić Interstellar wyłącznie jako film o czarnych dziurach i tunelach czasoprzestrzennych. Tak samo jak miłośnicy fizyki, a szczególnie astrofizycy nie powinni też wyłącznie koncentrować się na samym „science” w terminie science-fiction. Choć nauki tutaj wiele – ciągle przewijają się nam fizyka relatywistyczna, mechanika kwantowa i inne zagadnienie – to jednak nie można zapominać o tym drugim członie. Odbierając film Nolana jak dokument z wyprawy NASA, szybko zaczniemy się doszukiwać pewnych nieścisłości, czy uproszczeń znanych w świecie kinematografii, ale nie pasujących do podręczników fizyki.
Nauka jest tutaj bardzo ważnym elementem i jak wiemy początki scenariusza wzięły się od badań Kipa Thorne’a, to tak naprawdę nie kosmos, ale człowiek jest najważniejszym elementem tej historii. Te ogromne, kosmiczne (w pełnym tego słowa znaczeniu) kulisy służą do opowiedzenia niezwykle intymnej opowieści o miłości ojca do swojej córki. Na przykładzie jednej rodziny, która jest swoistym mini-kosmosem Christopher Nolan tworzy swój traktat na temat natury ludzkiej, co nas definiuje jako ludzi i co jest, czy też powinno być naszym celem.
Podążając dalej tym tropem twórca Incepcji wkracza na ścieżkę kina metafizycznego.
Jest to ambitne podejście, ale też zarazem bardzo ryzykowne i mogące budzić największe kontrowersje. Te elementy (teorie naukowe, rozważania o miłości) na pierwszy rzut oka pasują do siebie trochę jak ogień i woda. Czy jesteśmy w stanie naukowo określić, czym jest miłość? Wiele pytań, ale też wątpliwości: czy Christopher Nolan chcąc być naukowy i poetycki jednocześnie trochę się nie zapędził?
Ale to dobrze, że Interstellar skłania do takich refleksji i zadawania wielu pytań. Tym samym nie jest on jedynie świetnie wyglądającym, ale pustym w środku blockbusterem science-fiction. Brytyjczyk nie po raz pierwszy stara się przemycić coś więcej w kinie w założeniu rozrywkowym. Jednak nie chodzi tu tylko o dobre chęci i próbę stworzenia czegoś ambitnego, ale o umiejętność sprzedania swojej idei.
Ten film po prostu bardzo dobrze się ogląda. Też dlatego, że jego sercem, motorem napędowym nie jest niesamowity kosmos, a proste uczucie ojca do swojej córki. Niektórzy mogą zarzucać Nolanowi pewną ckliwość, czy też stosowanie na widzach szantażu emocjonalnego. Ale właśnie przez skoncentrowanie się na tym ludzkim, rodzinnym elemencie sprawia, że jako widzowie możemy się łatwiej identyfikować z bohaterami, i rozumieć ich problemy oraz wszelkie rozterki, nie będąc przy tym astronautami. W sytuację głównego bohater może wczuć się chociażby każdy rodzic, który chociażby wyjeżdża zagranicę w poszukiwaniu lepszej pracy. Może i na granicy kiczu, ale ten motyw rozłąki jest bardzo dobrze ukazany i też w niewielu produkcjach science fiction możemy go znaleźć. Nie twierdzę, że w kinie fantastyczne nie koncentruje się mocno na człowieku i istocie człowieczeństwa. To jednak, co czyni Interstellar wyjątkowym, to nie tylko przygody naszych bohaterów w kosmosie, ale też co czują ich bliscy, którzy zostali na Ziemi. Nie zapominając oczywiście o teorii względności, przez co okres rozstania jest jeszcze dłuższy, przez co jeszcze bardziej bolesny, a tym większa radość z powrotów.
Oczywiście możemy znowu wracać do rozważań, czy w science fiction jest miejsce na miłość? Christopher Nolan jednak dobrze wie, co jest sercem jego filmu. I mimo zarzutów o pewną kiczowatość i sentymentalizm, to jednak miło widzieć, że ktoś w dzisiejszych czasach stara się coś więcej przemycić w tak wielkiej produkcji. To fabuła jest pretekstem do stworzenia tych niesamowitych ujęć i efektów specjalnych, a nie odwrotnie.
To nie jedyny przykład, kiedy Christopher Nolan tworzy na przekór obecnym blockbusterom. Zbyt często współcześni twórcy i producenci wychodzą z założenia, że widz musi być stale czymś bombardowany, aby zyskać jego zainteresowanie.
Przez co w wielu kinowych hitach po prostu skaczemy z jednej sceny akcji do drugiej, przerywanej wyłącznie jakimiś gagami, aby widz miał się jeszcze z czego pośmiać. Dlatego też miło widzieć produkcję, gdzie reżyser nie gna jak szalony. Tutaj akcja rozwija się powoli i Nolan nie boi się robić przysłowiowych pauz, aby dać wytchnąć swoim bohaterom, a także widzom. Trudno więc powiedzieć, czy pod względem tempa Interstellar przypomina sinusoidę, tangensoidę, czy jak kto chce to nazwać wedle profesjonalnych zwrotów geometrycznych. To nierówne tempo może dla niektórych być wadą, a dla mnie jest raczej zaletą. Przede wszystkim pomaga ono budować odpowiednią atmosferę, a także pozwala lepiej poznać głównych bohaterów. Czasami odpowiednie budowanie napięcia daje o wiele lepsze efekty niż niejedna efekciarska scena akcji. U Nolana napięcie nieraz sięga zenitu, a zwieńczająca je akcja za każdym razem wgniatała mnie w fotel i sprawiała, że serce szybciej biło. Nie każdy film przygodowy musi pędzić z jednego efektownego wydarzenia w drugie. Interstellar można też uznać za kino przygodowe, gdzie właśnie ową przygodą są nie tylko momenty przepełnione akcją, ale też właśnie odkrywanie nieznanego, podążanie tam, gdzie nikt inny jeszcze nie dotarł. Tym samym mimo prawie trzech godzin trwania i mocno nierównego tempa Interstellar ani na moment nie nudzi. Co więcej, te trzy godziny tak ekscytują (i to za każdym razem), że seans mija naprawdę szybko i wręcz chciałoby się oglądać jeszcze więcej.
Gwiazdy wśród gwiazd
Powtarzam ciągle o tym ludzkim aspekcie Interstellar. Dlatego też należy koniecznie wspomnieć o ekipie aktorskiej z Matthew McConaughey na czele. Gra on głównego bohatera i właściwie cały ciężar filmu niesie na swoich barkach. Do obsadzenia tego aktora, zanim jeszcze zdobył Oscara za rolę w Witaj w klubie, przekonała Nolana jego kreacja w filmie Uciekinier. W pewnym sensie Teksańczyk powiela trochę swoją aktorską manierę, co nie czyni jego postaci nieciekawej. Wręcz przeciwnie, jego Cooper to niezwykle sympatyczna, twardo stąpający po ziemi bohater, z którym łatwo się identyfikować. Z jednej strony otrzymujemy trochę wyluzowanego typa (farmera i niespełnionego pilota inżyniera), z którym bez problemu można byłoby się napić i pogadać. Z drugiej strony laureat „złotego rycerzyka” niezwykle emocjonalnie odzwierciedla, co przeżywa kochający rodzic po opuszczeniu swoich dzieci. Sceny, kiedy ogląda nagrania od swojej rodziny z dalekiej Ziemi, właśnie dzięki jego naturalnemu aktorstwu naprawdę potrafią rozczulić. Wreszcie jest to osoba, która wraz z każdym etapem swojej kosmicznej podróży coraz bardziej nam się otwiera, stając się bohaterem, któremu kibicujemy z całego serca.
Pewną tradycją u Christophera Nolana stało się, że lubi współpracować z tymi samymi aktorami. Dlatego też bardzo ucieszyłem się, że główna rola żeńska dr Brand przypadła Anne Hathaway. Nie tylko dlatego, że jest to jedna z moich ulubionych aktorek, ale też dlatego, że to właśnie Christopher Nolan wyciągnął ją z pewnej szufladki. Role w Pamiętnikach księżniczki czy Diabeł ubiera się u Prady w pewnym sensie przyczepiły Anne Hathaway łatkę słodkiej, trochę roztrzepanej dziewczyny. I choć naturalnie grała w innych filmach (nominacja do Oscara za doskonały występ w Rachel wychodzi za mąż), to jednak filmowcy najczęściej obsadzali ją w takich mało wymagających rolach. Brytyjski filmowiec potrafi docenić aktorski kunszt Hathaway i po roli Seliny Kyle/Catwoman znowu powierza jej ambitną i doroślejszą rolę. I po raz kolejny laureatka Oscara za Nędzników spisuje się bezbłędnie. Jej doktor Brand to inteligentna, odważna kobieta, dla której ta kosmiczna podróż też jest osobistą przemianą. I choć naturalnie na tę aktorkę zawsze miło popatrzeć, to cieszy fakt, że udało jej się stworzyć żywą postać z krwi i kości, a nie tylko samego naukowca rzucającego wyłącznie naukowe równania, czy też pustej kobiety będącej jedynie ozdobą filmu.
Inna rola – a właściwie role – żeńskie też zasługują na uznanie. Jessica Chastain wcielając się w córkę głównego bohatera Murph nie tylko bardzo dobrze ukazuje jej skomplikowane relacje z ojcem, ale też jest kolejną zdeterminowaną, silną kobietą, dążącą (podobnie jak jej ojciec) do uratowania świata. Amerykanka już nieraz pokazała swój wielki talent aktorski i w przypadku Interstellar nie schodzi poniżej tego poziomu. Jej Murph, jest naprawdę przekonywująca i podobnie jak jej ojcu, trzymamy za nią kciuki. Nie można zapomnieć o Mackenzie Foy, która wcieliła się w młodszą Murph. Mimo młodego wieku gra ona niezwykle naturalnie i bezbłędnie oddaje, co musi przeżywać dziecko, kiedy opuszcza je rodzic.
Trochę mniej przekonywująco wypadł za to Casey Affleck jako Tom, syn Coopera. Dostał on w sumie dość niewdzięczną rolę bycia przeciwieństwem swojej siostry. I o ile Murph reprezentuje umysł i wiedzę, o tyle Tom Afflecka to typowy „wieśniak”, stroniący od zmian i spędzający całe swe życie w jednym miejscu (na farmie). Nie jest to zła rola, ale też trudno oczekiwać, aby widzowie polubili tę postać, czy też się z nią utożsamiali.
Jako że mamy do czynienia z filmem Christophera Nolana, to oczywiście nie mogło zabraknąć Michaela Caine’a. I jak to od czasów Batmana – Początek bywa, i tym razem jego postać wprowadza odpowiedni poziom klasy czy wręcz dostojności. Caine nie kopiuje swej kreacji jako Alfred z filmów o Batmanie i jego profesor Brand potrafi być interesującą postacią. Co w wypadku tego legendarnego aktora nie dziwi, znowu klasa sama w sobie.
Wspominając o najlepszych kreacjach nie można zapomnieć o postaciach, które nawet nie są ludźmi. Tak jak w wielu klasykach fantastycznych jak chociażby Zagubieni w kosmosie, czy Gwiezdne wojny i tym razem bohaterom towarzyszą roboty – TARS i CASE. Te z Interstellar nie są jedynie ciekawym nawiązaniem do tych dawnych filmów, nie tylko wyglądają ciekawie, ale stanowią nieodzowną część załogi, plus posiadają niezwykle rozbudowaną osobowość. Szczególnie obdarzony sarkastycznym poczuciem humoru TARS (któremu świetnie podkłada głos Bill Irwin) ma zadatki, aby stać się postacią kultową i dołączyć do wielkiego panteonu filmowych droidów.
Z kamerą wśród gwiazd, na pokładzie statku kosmicznego i na obcych planetach.
Mimo że trochę jak mantrę powtarzam, że to ludzie są sercem tego filmu, to też nie chcę całkowicie pominąć, czy umniejszać kosmicznego aspektu tej produkcji. Przy tworzeniu kina science fiction bardzo ważną rolę odgrywa aspekt techniczny. A ten w przypadku Interstellar jest oszałamiająca! Już dla samej strony wizualnej warto go zobaczyć, i to najlepiej kilka razy. Za zdjęcia nie odpowiadał tym razem stały współpracownik Christophera Nolana, Wally Pfister. Był on zbyt zajęty swoim nie do końca udanym debiutem reżyserskim Transcendencja. Jego miejsce zajął holenderski operator Hoyte van Hoytema (świetne imię i nazwisko), który odpowiadał między innymi za zdjęcia do takich obrazów jak Szpieg oraz Ona. W pracy kamery widać wiele podobieństw do tej u Pfistera, przy czym zapewne wielka rolę grała sama osoba reżysera. Dlatego też, podobnie jak w innych filmach Brytyjczyka, i tym razem zdjęcia posiadają pewien tajemniczy chłód, ale są zarazem piękne, ostre i bardzo dobrze skomponowane. Van Hoytema wykorzystuje też parę ciekawych ujęć kamery zamontowanej na statku. Interstellar od strony wizualnej robi wielkie wrażeni nie popadający przy tym w efekciarstwo. I tym samym nie popełnia jednego z głównych grzechów współczesnych blockbusterów.
Jak się robiło INTERSTELLAR? Posluchajcie i obejrzyjcie, co mówi McConaughey:
W pewnym sensie filmem przełomowym, jeżeli chodzi o ukazanie kosmosu, stała się Grawitacja. Dlatego też jeszcze przed premierą Interstellar już pojawiły się porównania z obrazem Alfonso Cuarona. Niesłuszne, gdyż mamy do czynienia z zupełnie innymi filmami i całkiem różnym pojmowaniem wszechświata. Jeżeli chodzi o podobieństwa, to można co najwyżej wspomnieć, że podobnie jak i w Grawitacji, i w Interstellar nie ma dźwięków w próżni. Z jednej strony mamy akcję dziejącą się w przestrzeni kosmicznej wokół Ziemi, z drugiej strony mamy akcję na Ziemi, tunele czasoprzestrzenne, czarne dziury, odległe galaktyki oraz obce planety. Wszystkie te miejsca wyglądają niezwykle przekonująco i naturalnie. Nie ma różnicy między tym, co realne, a co jest efektem specjalnym. Spora w tym zasługa tego, że Nolan oprócz najnowszych efektów specjalnych dalej korzysta też z tradycyjnych metod.
A więc jak najmniej greenscreena i CGI, za to dużo pracy w prawdziwych dekoracjach, lokalizacjach (Islandia), sporo miniatur czy modeli, w tym model statku w skali 1:1. Ale tam, gdzie trzeba wykorzystać najnowszą technikę, wszystko wygląda realistycznie.
Szczególnie ujęcia tunelu czasoprzestrzennego, czy czarnej dziury, wedle wizji Kipa Thorne’a wyglądają realistycznie i oszałamiająco. Już dla takich momentów warto oglądać ten film na dużym ekranie, najlepiej IMAX.
Organy niczym statek kosmiczny
Co prawda w kosmosie nie słychać dźwięku, ale na szczęście Christopher Nolan nie wpadł na szalony pomysł, aby zrezygnować z muzyki i przerwać współpracę z Hansem Zimmerem. Zwłaszcza, że na potrzeby Interstellar Niemiec stworzył jedną z lepszych prac w swojej bogatej karierze. Po Batmanach i Incepcji Zimmer z Nolanem chcieli stworzyć coś zupełnie innego i tak narodził się pomysł, aby oprzeć muzykę o dźwięki organów. Niektórzy mogą się doszukiwać w tym jakiś spirytualistycznych nawiązań zważywszy jeszcze na to, że ścieżka dźwiękowa nagrywana była w jednym z londyńskich kościołów (Temple Church). To ciekawa interpretacja, ale raczej nie należy doszukiwać się w tym filmie czy też w tej muzyce nawiązań do chrześcijaństwa. Bardziej chodzi o same organy, które przez wieki były najnowocześniejszym i najbardziej zaawansowanym instrumentem na świecie. Tym samym to wielkie osiągnięcie ludzkości można porównać do statków kosmicznych, które też są szczytem ludzkiej techniki.
Muzyka symbolizuje z jednej strony ducha przygody, odkrywców i pionierów, a z drugiej strony Zimmerowi udaje się oddać tę intymną rodzicielską więź głównego bohatera i jego córki. Współpraca obrazu z muzyką jest po prostu perfekcyjna i na długo po seansie w głowie pozostaje jej piękne brzmienie. Ta ścieżka dźwiękowa nie jest tylko tzw. „zapychaczem tła”, ona jest integralną częścią tego filmu. Hans Zimmer za pomocą muzyki opowiada tę niezwykłą historię i za pomocą linii melodycznych i dźwięków nie tylko opisuje skomplikowane zagadnienia naukowe, ujawnia nam piękno i tajemniczość kosmosu, ale też ukazuje nam człowieczeństwo oraz miłość za pomocą nut. Tym samym wpisuje się on w te rozważania Christophera Nolana i sam porusza się między fizyką, a metafizyką i za pomocą niezwykle skomplikowanego instrumentu wydobywa piękno muzyki.
Magia kina w najczystszej postaci
Wspominanie czy wręcz wyliczanie tych wszystkich ważnych elementów jest kluczowe, gdyż pomaga ono lepiej zrozumieć Interstellar, jak i też zamysł Christophera Nolana. Gdyż nie tylko historia może przypominać układankę, czy też złożoną konstrukcję, ale dosłownie cały film. Zaczynając od pomysłu, fabuły, scenariuszu, reżyserii, aktorach, zdjęciach, efektach specjalnych, montażu, dźwięku, a na muzyce kończąc. Każda część jest na swoim miejscu tworząc imponującą, epicką całość. Naturalnie niejeden filmowiec pozazdrościłby ekipy, techniki i ogólnie możliwości, jakie dostał Christopher Nolan. Z drugiej strony, ile to już widzieliśmy super drogich produkcji, gdzie efekt końcowy pozostawiał wiele do życzenia? Te wszystkie rzeczy trzeba umieć wykorzystać i twórca Memento czyni to wybornie. To tak samo jak z konstrukcją statków kosmicznych. Wystarczy jedna niedokręcona śrubka i już może dojść do katastrofy. Mimo zaawansowanej technologii, dywagacji na tle fizyki i metafizyki brytyjski reżyser nie zapomina o widzu. Co więcej szanuje go i nie uważa, że wystarczy dać masę efektów, wybuchów i gagów, aby go zadowolić. Naturalne pewnie się znajdą osoby, którym do szczęścia w kinie niewiele trzeba, poza colą i popcornem. Ja jednak zawsze ceniłem Nolana i po Interstellar czynię to jeszcze bardziej, że często pod płaszczykiem blockbustera stara się coś więcej przemycić niż tylko pustą rozrywkę.
Znowu się powtórzę, ale Interstellar jest po prostu bardzo dobrym filmowym przeżyciem i z przyjemnością się go ogląda. Już sama strona wizualna robi wrażenie! Wspaniałe ujęcia w kosmosie, jak chociażby ukazanie statku na tle pierścieni Saturna z dźwiękiem delikatnego pianina w tle, tworzy magię kina. I choć jak już wspomniałem, film nie jest przeładowany akcją, to jednak kiedy się takie momenty pojawiają, dosłownie wgniatają w fotel.
Na szczególną uwagę zasługuje tak zwana scena ryzykownego dokowania. Niesamowite tworzenie napięcia i jej kulminacja to już mistrzostwo reżyserii w najczystszej postaci. I nie uważam, że przesadzam, gdyż w tej scenie wszystkie wspominane elementy w tym długim teście idealnie ze sobą współgrają. Co najważniejsze, Nolan nie bawi się w niepotrzebne udziwnianie swoich ujęć. Nie ma więc trzęsącej się kamery czy szybkiego montażu, przez co kręci się w głowie i nic nie widać. Sceny akcji nakręcone są bardzo wyraźnie, wszystko doskonale się prezentuje, przez co budzi jeszcze większe emocje. I naturalnie nie można zapominać o rewelacyjnej organowej muzyce Hansa Zimmera, która osiąga wręcz apokaliptyczne rozmiary. A co najważniejsze, ten film nie jest przeładowany zbytnio takimi scenami, przez co zamiast tak emocjonować, szybko zaczęłyby nas nudzić. Zamiast podążać zasadą „szybciej, jeszcze szybciej” te bardziej kameralne, wyciszone, „ludzkie” momenty wspaniale uzupełniają ten niezwykły film. I tak obok tych imponujących rozmachem scen, znajdziemy i takie, które w swej prostocie i koncentracji na samym człowieku niosą ze sobą równie silny ładunek emocjonalny.
Jak już na wstępie dobitnie zaznaczyłem, Interstellar jest dla mnie obrazem niezwykłym, który całkowicie mnie pochłonął. Dlatego też nie roszczę sobie prawa do prawd objawionych o tej produkcji, jak i też jestem świadom pewnego braku obiektywizmu. I naturalnie najłatwiej byłoby mi go zachwalać przez atak na chociażby inne mniej ambitne produkcje rozrywkowe, które zaczynają mieć więcej z barów typu fast food czy też produkcją odzieży w Bangladeszu niż magią kina. Ale nie taki jest mój cel i styl.
Ponieważ to, co sprawiło, że aż siedem razy wybrałem się na Interstellar do kina, to emocje i poczucie przeżywania czegoś niezwykłego.
I dokładnie za każdym razem z tych siedmiu razy z napięciem oglądałem ten niezwykły produkt kinematografii, wiedząc jak się skończy. Kosmos, jego zakątki i zjawiska, zachwycają swoim pięknem i tajemniczością. Odkrywanie nowych światów, mimo że poznałem je podczas pierwszego seansu, dalej fascynuje. Sceny akcji wgniatają w fotel i sprawiają, że serce szybciej bije, nawet jeżeli znam ich finał. A piękne zakończenie wzrusza i cieszy za każdym razem, pozostawiając jedynie pewien niedosyt, że to już koniec. Aż chciałoby się dłużej zostać w tym świecie z tymi postaciami. Ale z drugiej strony cieszy też fakt, że mamy do czynienia z zamkniętą historię. Co też nie jest współcześnie oczywiste, gdzie wielkie produkcje zazwyczaj są częścią jakiś serii z nieskończonymi kontynuacjami.
W stronę gwiazd…
Naturalnie w przypadku emocji trudno mówić o obiektywizmie, ale czy wszystko musimy dokładnie przeliczać i rozkładać na czynniki pierwsze? Nawet w tak ogarniętym nauką, fizyką i równaniami matematycznymi obrazie, w ostateczności jedną z najważniejszych rzeczy staje się jakże nieobliczalna miłość. A czymże byłoby kino bez emocji? Dlatego też dla mnie Intersteller to magia kina w najczystszej postaci. To przeżywanie niesamowitych przygód, odkrywania nowych światów, podróży w kosmos, ale też chwile do zadumy i refleksji. Christopher Nolan zabierając nas w tę niezwykłą podróż nie tylko daje nam możliwość sięgnięcia na chwilę gwiazd, ale też pozwala marzyć, że może kiedyś sami ku nim wyruszymy. A akompaniować nam będzie wspaniała muzyka oraz poemat Dylana Thomasa zaczynający się od słów:
„Do not go gentle into that goodnight,
Old age should burn and rave at close of day;
Rage, rage against the dying of the light.”
Promocje dnia – 8.04.2015: Saga o Jarlu Broniszu, Strzeżysz, Cyfrowy Kiermasz, Varga, Starter, Abercrombie, Nasaw, Agent, Audiobiografie
Księgarnie przygotowały dzisiaj dla nas bardzo dużo dobroci. Jest powieść historyczna, są premiery ulubionych autorów, są biografie w wersji audio…
Saga o Jarlu Broniszu i cenie 10,90 zł
Saga o jarlu Broniszu. Tom 1. Zrękowiny w Uppsali (10,90 zł w Publio) – historyczna powieść Władysława Jana Grabskiego zwyciężyła w Bitwie Tytułów. Nie jest to nowa publikacja – ukazała się w roku 1945. Cieszy więc jej wznowienie przez wydawnictwo Replika.
Około roku 970 duński król Harald Sinozęby opanował bogate słowiańskie grody u ujścia Odry. Założył tam pod Wołyniem (Wolinem) potężną warownię Jomsborg i osadził w niej drużynę wikingów.
W swych zwrotnych łodziach zapuszczali się oni w głąb zatok i w górę rzek, rabując, gwałcąc i mordując. Rozboje północnych najeźdźców ukrócił w końcu potężny władca Słowian Mieszko, który podporządkował sobie Jomsborg.
Kilka lat później, w roku 995, ówczesny władca Polski, Bolesław Chrobry, namiestnikiem nad warownią mianuje krewniaka Piastów, dobrze znanego również władcom Północy młodego rycerza imieniem Bronisz…
To jest pierwszy tom – dwa pozostałe – Śladem Wikingów oraz Rok tysiączny nie zostały jeszcze wznowione. Na stronie Repliki znajdziemy wstęp i fragment.
Strzeżysz i Powidoki
Powidoki. Wydanie 1 (9,90 zł w Ebookpoint) – zapiski Piotr Strzeżysza, podróżnika, który od paru lat zwiedza cały świat na rowerze. Polecam też jego bloga On The Bike.
Mały Piotr ma kilkanaście lat, kiedy po raz pierwszy wybiera się zupełnie sam w swoją rowerową wędrówkę z małej miejscowości Łuków na południe Polski. Podstępem, w pełnej konspiracji, na pożyczonym rowerze, tylko po to, żeby zrealizować kotłujące się od dłuższego czasu w głowie dziecięce marzenia i przekroczyć granicę znanego, oswojonego świata. 25 lat później dorosły Piotr ma za sobą tysiące przejechanych na jednośladzie kilometrów w śniegu i w upale, dziesiątki odwiedzonych krajów na obu półkulach, setki napotkanych na swojej drodze ludzi. Powidoki to jego wersja wspomnień z drogi, która cały czas trwa, nawet jeśli trzeba na chwilę się zatrzymać. To opowieść o ludziach, których mija się na szlaku, pamiętając mniej lub bardziej wyraźnie ich przyjazne słowa i pomocne gesty. To wreszcie zapiski z podróży pełnej kolorów, zapachów i dźwięków, które z czasem rozmywają się, ale nigdy nie blakną. Bo najpiękniejsze podróże nigdy się nie kończą.
Cyfrowy Kiermasz CDP po raz drugi
Nowe tytuły w Cyfrowym Kiermaszu na cdp.pl. Tym razem ponad 150 książek, m.in. m.in.: Jo Nesbo, Chris Tvedt, Robert Ludlum, Stephen King i inni.
Złote Myśli -55% tylko z naszym kodem!
Książki wydawnictwa Złote Myśli o 55% taniej w Ebookpoint tylko z kodem „SWIATCZYTNIKOW”. Na banerze informacja o ponad 150 publikacjach, w rzeczywistości jest ich ponad 190. Kod działa do 14 kwietnia.
Na temat tej promocji będzie rzecz jasna osobny artykuł.
Premiera: Masakra z Vargą
Masakra (25,90 zł w Woblinku) – nowa powieść Krzysztofa Vargi, taniej do 14 kwietnia.
„Masakra” to powieść drogi: drogi przez miasto i drogi przez mękę. Stefan Kołtun, zmasakrowany kacem bohater powieści, wokalista rockowy w średnim wieku, obudzony rykiem syren alarmowych, rusza przez rozgrzaną niewyobrażalnym upałem Warszawę w poszukiwaniu znajomych i przyjaciół, którzy pożyczą mu pieniądze. W trakcie pijackiej odysei spotyka emblematyczne postaci, jak bogaty Prezes, niedoceniony Poeta, sławny Docent, wizjonerski Prorok, genialny magister Wątroba, dawna wielka miłość Wiedźma oraz tajemniczy pan Lucjan, który wie o Stefanie wszystko. Stefan prowadzi z nimi zasadnicze rozmowy, usiłując pomiędzy kolejnymi szklankami alkoholu rozwikłać tajemnicę swojego życia i pojąć sens Polski. Niebywale zabawna (choć dość smutna) powieść, do czytania zdecydowanie na trzeźwo.
Premiera: Starter x2
Powieść Lissy Price, kierowana m.in. do fanów serii „Igrzyska śmierci”.
Starter (21,90 zł w Woblinku), taniej do 14 kwietnia.
Starter (22,90 zł w Virtualo), taniej do 15 kwietnia.
Premiera: Martin poleca Abercrombie
Pół króla (21,90 zł w Woblinku) – powieść Joe’go Abercrombie, którą poleca sam GRR Martin. Taniej do 14 kwietnia.
Joe Abercrombie, doskonale znany miłośnikom fantasy jako autor cyklu „Pierwsze prawo”, postanowił stworzyć nową, rewelacyjną trylogię – „Morze Drzazg”. Książę Yarvi poprzysiągł zemstę zabójcom ojca. Chce odzyskać czarny tron. Najpierw jednak jako sprzedany w niewolę galernik musi stawić czoło okrucieństwu i srogiemu morzu. I to mając tylko jedną sprawną rękę! Oszukany stanie się oszustem. W oczach świata jest słaby. Nie utrzyma tarczy ani nie chwyci za topór, dlatego musi z umysłu uczynić zabójczą broń. Zdradzony sam zostanie zdrajcą. W osobliwej kompanii wyrzutków znajduje wsparcie, na jakie nie mógłby liczyć wśród szlachetnie urodzonych. Czy ten, który padł ofiarą uzurpatora, sam się nim stanie
Aktualizacja: ta sama książka po 18,90 zł w Ebookpoint.
Filia -35% i nowy Nasaw
Książki wydawnictwa Filia o 35% taniej w Publio do 12 kwietnia.
Premiera: Lęk pierwotny – Jonathan Nasaw (19,90 zł)
Czy można umrzeć ze strachu? Czy jest sposób na przechytrzenie precyzyjnie działającego psychopaty, który doszedł do finezji w zaspokajaniu swego nieposkromionego głodu?
Agent specjalny Pender widział już wszystko – każdą podłość, bestialstwo i okrucieństwo, do jakich zdolne są psychopatyczne umysły. Ale kiedy zaczynają ginąć ludzie biorący udział w terapii dla osób dotkniętych różnymi fobiami, staje w obliczu czegoś, co wypełni jego duszę niczym zimna mgła – lęku pierwotnego.
Audiobiografie -40%
Biografie do 40% taniej w Audiotece. Najsłynniejsza i najpotężniejsza to zdecydowanie Steve Jobs (27,59 zł) – ponad 23 godziny nagrania.
Warto zwrócić też uwagę na Kapuściński NON-FICTION (17,93 zł; 17 godzin) – nie ma już papieru, nie ma e-booka, jeszcze tylko wersja audio została.
Premiera: Agent z SQN
Biografie piłkarskie z wydawnictwa SQN do 35% taniej do 14 kwietnia.
Nowość: Agent (22,90 zł) – rzecz nietypowa, bo napisana anonimowo.
Oszustwa, szantaże, łapówki, kłamstwa. Tam, gdzie w grę wchodzą milionowe kontrakty, pojawiają się oni – pozbawieni skrupułów agenci piłkarscy. Jeden z nich postanowił wreszcie przerwać milczenie. I zdradził, jak naprawdę wygląda jego praca w Premier League.
Korumpowanie trenerów i prezesów klubów. Manipulowanie mediami. Podchody pod nastoletnich piłkarzy, przekupywanie ich rodziców i wykradanie klientów konkurencji. Wszystko po to, by zdobyć kolejny kontrakt, który przyniesie fortunę…
Brutalna prawda o regułach rządzących futbolowym biznesem. Szokująca opowieść prowadząca przez klubowe szatnie, gabinety prezesów i sypialnie gwiazd futbolu. Książka anonimowego autora, który pewnego dnia postanowił: „Rozpocznę życie przestępcy”. I został agentem piłkarskim.
Zawisza Czarny za 14 zł
Zawisza Czarny. Aragonia (14,76 zł w Nexto) – dobra cena na niedawno wydaną powieść Szymona Jędrusiaka.
Nadchodzi koniec XIV wieku, najbardziej burzliwego stulecia w dziejach średniowiecznego świata. Wstrząsana kryzysami Stara Europa, gdzie czarna śmierć zabiła jedną trzecią ludności, przygląda się narodzinom nowej potęgi na wschodzie: Polski. W Aragonii sławę zdobywa Il Nero, rycerz nieznanego pochodzenia; narrator powieści, młody Żyd z Saragossy, Aaron Abnarrabí, pisał: „owego śmiałka tak wówczas nazywaliśmy (Il Nero, czyli Czarny) z uwagi na ciemną barwę zbroi i okrycia, w których pojawiał się na turniejach. W Saragossie wiedziano o nim wówczas tylko tyle, że nie pochodził z żadnego hiszpańskiego królestwa, gdyż heroldowie nie rozpoznawali jego znaku. Mówiono, że przybył z północy Italii, stąd jego włoski przydomek”. Większość bohaterów powieści wzorowana jest na postaciach historycznych. Część z opisywanych wydarzeń jest dziełem inwencji autora, większość jednak faktycznie miała miejsce, jak choćby wojna Dwóch Piotrów, pogromy Żydów z 1391 roku, walka o zamek Loarre, festyn w Daroce, czy wreszcie pojedynek Zawiszy Czarnego z Juanem de Aragón.
Premiera: System czyli „Ofiara 44″ w nowej odsłonie
System (25,50 zł w Woblinku) – thriller Toma Roba Smitha osadzony w ramach stalinowskiej Rosji, taniej do 14 kwietnia.
Według oficjalnej propagandy w idealnym społeczeństwie stworzonym przez państwo sowieckie morderstwa po prostu nie istnieją. Kiedy więc na torach kolejowych zostają znalezione zwłoki czteroletniego Arkadego, nikt nie ma wątpliwości, że doszło do nieszczęśliwego wypadku. Nikt – poza rodziną chłopca. Młody, ambitny funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego, Lew Demidow, całym sercem oddany komunistycznej władzy, otrzymuje rozkaz zatuszowania sprawy i sumiennie się z niego wywiązuje. Niebawem jednak jego niezachwiana wiara w ideały rewolucji zostaje poddana poważnej próbie. Okazuje się również, że śmierć chłopca to nie odosobniony przypadek. Giną kolejne dzieci. Lew, ryzykując wszystko, rozpoczyna śledztwo na własną rękę, postanawiając za wszelką cenę odnaleźć sprawcę makabrycznych zbrodni. Nawet gdyby oznaczało to wystąpienie przeciwko Partii.
Uwaga z komentarzy (dzięki: ligia 75) – książka wcześniej była wydana przez inne wydawnictwo jako „Ofiara 44″. To wznowienie towarzyszy premierze filmowej, ma też filmową okładkę.
Muminki -35%
Książki Tove Jansson o Muminkach o 35% taniej w eplaton.pl do 14 kwietnia, np. Zima Muminków (12,94 zł).
Marlena Wilbik w e-booku
Trzy książki Marleny Wilbik po 12,26 zł w Nexto. Po raz pierwszy w formie elektronicznej ukazuje się np. Trup:
Ta powieść pulsuje humorem i pachnie drogimi damskimi perfumami. U Marleny Wilbik jest jak u Joanny Chmielewskiej – zabawnie, zaskakująco i romansowo – tyle, że o 40 lat później. Poznajemy w tej książce dzisiejszą Warszawę, ale widzianą oczami kobiety, a to jest, jak udowadniają jej bohaterki, spojrzenie zupełnie inne niż męskiej. Nie jest to typowa powieść kryminalna… Autorka posługuje się kryminalnym sztafażem po to, by powstała wprawiająca czytelnika w pyszny humor powieść obyczajowa o kobietach z wielkiego miasta.
Macomber -40%
Powieści Debbie Macomber o 40% taniej w Virtualo do 13 kwietnia. W tym nowość: Zielony zakątek (17,40 zł).
Audio Czubaj
Zanim znów zabiję (9,90 zł w Nexto) – audiobook Mariusza Czubaja, taniej tylko z kodem 2RKDP w koszyku.
Warszawa, 10 kwietnia 2010 roku, w okolicach Dworca Wschodniego Jacek Kos, piłkarz polskiej kadry, rzuca się pod pociąg. Dwa tygodnie później do Katowic przybywa Józef Heinz, trener piłkarski, i prosi syna, którego nie widział od wielu lat, by pomógł mu wyjaśnić powody samobójstwa zawodnika. Kierując się względami osobistymi, Rudolf Heinz prowadzi na urlopie półprywatne dochodzenie, wpada na dziwny trop – i tak wypływa dawna sprawa o kryptonimie ZZZ. Jej nazwa nawiązywała do listu, który pozostawił sadystyczny morderca.
KDD: Lean Enterprise
Lean Enterprise: How High Performance Organizations Innovate at Scale ($4,91 w Kindle Store) – tylko dziś taniej, niewydana jeszcze w Polsce nowa książka z serii Lean.
How well does your organization respond to changing market conditions, customer needs, and emerging technologies when building software-based products? This practical guide presents Lean and Agile principles and patterns to help you move fast at scale—and demonstrates why and how to apply these methodologies throughout your organization, rather than with just one department or team.
Through case studies, you’ll learn how successful enterprises have rethought everything from governance and financial management to systems architecture and organizational culture in the pursuit of radically improved performance. Adopting Lean will take time and commitment, but it’s vital for harnessing the cultural and technical forces that are accelerating the rate of innovation.
Bez daty trwania powtórka z dawnej promocji:
Dead Mountain: The True Story of the Dyatlov Pass Incident ($2,99 w Kindle Store) – Tragedia na Przełęczy Diatłowa (link do Wikipedii) – to dotąd niewyjaśniona historia śmierci 9 uczestników wyprawy w góry Uralu w roku 1959.
In February 1959, a group of nine experienced hikers in the Russian Ural Mountains died mysteriously on an elevation known as Dead Mountain. Eerie aspects of the incident—unexplained violent injuries, signs that they cut open and fled the tent without proper clothing or shoes, a strange final photograph taken by one of the hikers, and elevated levels of radiation found on some of their clothes—have led to decades of speculation over what really happened. This gripping work of literary nonfiction delves into the mystery through unprecedented access to the hikers’ own journals and photographs, rarely seen government records, dozens of interviews, and the author’s retracing of the hikers’ fateful journey in the Russian winter. A fascinating portrait of the young hikers in the Soviet era, and a skillful interweaving of the hikers narrative, the investigators’ efforts, and the author’s investigations, here for the first time is the real story of what happened that night on Dead Mountain.
Jedna z niewielu książek z Daily Deal, które masowo kupuje, a którą rzeczywiście przeczytałem. Linkowany wyżej artykuł w Wikipedii uzupełniłem nawet o hipotezę autora tej książki. :-)
Kończą się w środę:
- Ponad 200 e-booków po 9,99 zł w empik.com. Do 8 kwietnia. I tu też sporo poradników. Np. To będzie najlepszy rok twojego życia! – Debbie Ford, Wychowuj po trochu! Wymagaj więcej, rób mniej – Emma Jenner, Kurs szczęścia – Beata Pawlikowska, Pokonaj depresję. Program 6 kroków bez leków – Stephen S. Ilardi, Leci z nami pilot – Sebastian Mikosz (książkę polecałem dawno temu), serie Focus Historia/Cywilizacja (po 7-9 zł)
- Książki dla dzieci i młodzież do 40% taniej w Woblinku do 8 kwietnia. Np. Chłopak w sukience – David Walliams (13,20 zł), Nie bądź Piggy – Aleksander Minkowski (9,59 zł), Hiszpanka. Nowela filmowa – Łukasz Barczyk (12,35 zł), Magiczne Drzewo. Cień smoka – Andrzej Maleszka (14,94 zł), Prawie jak gwiazda rocka – Matthew Quick (16,84 zł)
- Reportaże z wyd. Agora o 40% taniej w Publio do 8 kwietnia. Premiera: Diabeł i tabliczka czekolady – Paweł Reszka (14,99 zł)
- Powieści Kevina Hearne’a taniej do 40% w Ebookpoint, do 8 kwietnia. Nowość czyli siódmy tom „Kronik Żelaznego Druida”: Nóż w lodzie (19,44 zł), a poprzednie części po 17,94 zł.
- Książki o polityce, stosunkach międzynarodowych i dyplomacji o 40% taniej w Woblinku do 8 kwietnia. To e-booki wydawnictwa Dialog, np. Stosunki międzynarodowe w Europie 1945-2009 – Stanisław Parzymies (10,20 zł)
- Najlepsze serie kryminalne do 40% taniej w Woblinku do 8 kwietnia. Tacy autorzy jak: Anna Jansson, Andrea Camilleri, Jussi Adler-Olsen, Alex Kava, Charlaine Harris, Michael Connelly, Camilla Läckberg, Chris Tvedt i inni.
- Kwiecień z Biblioteką Akustyczną w Nexto: codziennie nowy tytuł po 9,90 zł.
Pozostałe promocje tygodnia:
- Książki z serii „Mistrzowie psychologii” o 50% taniej w Ebookpoint, do 20 kwietnia. M.in. Test Marshmallow. O pożytkach płynących z samokontroli – Walter Mischel (19,90 zł) – to bodaj najlepsza cena na niedawną nowość, O inteligencji inaczej. Czy jesteśmy mądrzejsi od naszych przodków – James R. Flynn (15,95 zł), W co wierzymy, choć nie potrafimy tego dowieść – John Brockman (15,95 zł), Jan Strelau. Poza czasem – Jan Strelau, Agnieszka Wilczek (13,95 zł)
- E-booki o zdrowiu i zdrowym odżywianiu do 35% taniej w Virtualo do 11 kwietnia. Np. Alergie – Danuta Myłek (15,99 zł) – tu wyjątkowo zniżka 50%, Kod Uzdrawiania – Alexander Loyd, Ben Johnson (20,80 zł), Ludzie to idioci! Czyli jak rujnujemy sobie życie na własne życzenie i jak to zmienić – Larry Winget (16,20 zł), Dieta 50:50 – Krista Varady, Bill Gottlieb (16,10 zł)
- Trzy książki z serii „Bez tajemnic” do 40% taniej w Publio do 13 kwietnia. Premiera: Bez strachu. Jak umiera człowiek – Adam Ragiel, Magdalena Rigamonti (22,90 zł)
- Trzy książki Ziemowita Szczerka w Woblinku, taniej do 13 kwietnia: nowość: Siódemka (11,50 zł), Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian (11,50 zł), Rzeczpospolita zwycięska. Alternatywna historia Polski (13,90 zł). Laureata „Paszportu Polityki” nie trzeba za bardzo przedstawiać, dodam tylko że pierwsze dwie pozycje mają w LC oceny 7,4/10.
- E-booki Alexandry Bracken taniej w Woblinku do 13 kwietnia. Premiera: Po zmierzchu (16,99 zł) – ostatnia część trylogii „Mroczne umysły”.
- Książki Andrzeja Pilipiuka w sklepie Virtualo na Allegro. Premiera: Sowie zwierciadło (23,90 zł) – siódmy tom serii „Oko Jelenia” (który będzie miał oficjalna premierę 10 kwietnia) , a w gratisie niepublikowane wcześniej opowiadanie „Reputacja”.
- Fantastyczne e-booki do 60% taniej w Ebookpoint, do 13 kwietnia. Księgarnia przypomina, ze stali klienci mają dodatkowe 5-10% zniżki.
- Powieści Agathy Christie o 30% taniej w Publio do 13 kwietnia. Trzy nowości w wersji elektronicznej: Morderstwo to nic trudnego (13,90 zł), Pajęczyna (12,90 zł), Mężczyzna w brązowym garniturze (13,90 zł)
- E-booki George’a R.R. Martina o 30% taniej w Virtualo do 17 kwietnia. Np. Rycerz Siedmiu Królestw (20,99 zł) oraz oczywiście „Gra o tron” i cała Saga Lodu i Ognia.
- Seria „After” po 14,90 zł w Woblinku do 12 kwietnia.
- Dwa poradniki panny młodej po 10 zł taniej w Ebookpoint, do 19 kwietnia.
- Książki wydawnictwa Impuls nt. logopedii o 50% taniej w Ebookpoint, do 12 kwietnia. Np. Bajki dla dyslektyków (3 zł) albo Przygody Języczka Podróżniczka (10 zł)
- Nastrój się na dobrą książkę w Publio – nowa cykliczna promocja, codziennie nowy temat.
- Literatura obyczajowa do 50% taniej w Virtualo w ramach sklepu wielkanocnego. Do 13 kwietnia.
- Ostatnia arystokratka (15,90 zł w Woblinku) – powieść Evžena Bočka, w której „bohaterowie są jak kukiełki zmagające się z rolami przypisanymi im przez złośliwą historię”. Taniej do 9 kwietnia.
- E-booki z wydawnictwa Gaj po 6,45 zł w Ebookpoint, do 9 kwietnia. Np. Atlas nalewek, Ziołowa Apteczka na Dziecięce Choroby. Tom I – Zbigniew Przybylak, ABC kosmetyki naturalnej. Tom I. OWOCE – Magdalena Przybylak-Zdanowicz
- E-booki Tess Gerritsen o 30% taniej w Publio do 9 kwietnia. Mamy m.in. nowość – Infekcja (20,90 zł) i… pozytywną opinię Stephena Kinga!
- Nieznane fakty z życia znanych o 35% taniej w swiatksiazki.pl do 9 kwietnia. Cieszę się, że księgarnia z powrotem sprzedaje e-booki!
- Humble Books Bundle z książkami SF – do 15 kwietnia. Wśród autorów – Mike Resnick, David Farland, Brian Herbert, Frank Herbert, Kevin J. Anderson, James A. Owen i inni..
- Książki religijne o 40% taniej w Virtualo, aż do 13 kwietnia. Np. Alfabet. Moje życie – o. Leon Knabit OSB (14,94 zł), Nocny złodziej. Mocne Słowo dla czekających na świt – Adam Szustak OP (14,90 zł; audiobook), Sekrety Biblii – Prof. Anna Świderkówna (9,69 zł)
- Book Box z Legimi na kwiecień to m.in. Blackout Marca Elsberga, Blaze Stephena Kinga, czy też Milion małych kawałków Jamesa Freya. Jest osobny artykuł na ten temat.
- Wielkanocny sklep Virtualo – czyli kolejna odsłona cyklicznej promocji do 50% taniej na setki e-booków. Taniej do 13 kwietnia. Wszystkie tytuły możemy przeglądać według kategorii.
- Ruszył Cyfrowy kiermasz w cdp.pl – w jego ramach setki e-booków do 45% taniej. M.in. Przysięga stali, Agent Storm, Skalpel do 45% taniej.
- Nowości do 25% taniej w cdp.pl – to chyba stała promocja i podobnie jak w przypadku Virtualo zauważalna w porównywarce.
Dla oszczędnych
Dwie promocje bankowe, dzięki którym oszczędzasz więcej, a przy okazji wspierasz Świat Czytników.
- „Wymarzone konto” osobiste w Reiffeisen Bank i 55 zł bonusu za jego założenie. Opisane szczegółowo w osobnym artykule.
- Lokata na 3 miesiące z 4% w skali roku – w Idea Banku. Coś dla tych, którzy zaoszczędzili na e-bookach. :-)
Założyliście już ponad 150 kont, dziękuję za zaufanie – i mam nadzieję, że będziecie z nich zadowoleni.
E-bookowe premiery:
Zobacz stały, acz nieregularny cykl artykułów: e-bookowe premiery, gdzie przedstawiamy najważniejsze tytuły, które trafiły ostatnio na czytniki.
Nie chcesz przegapić promocji dnia?
- Artykuły o promocjach mają swój własny kanał RSS: http://rss.swiatczytnikow.pl/promocjednia – możesz go czytać np. w programie Feedly.
- Można zapisać się na powiadomienia mailowe o nowych promocjach, obsługiwane przez Google. Maila dostaniesz raz dziennie około godziny 15.
- Chcesz dostać najważniejsze promocje oraz specjalne okazje? Zapisz się na newsletter Świata Czytników – będzie wysyłany raz na tydzień.
- Na stronie głównej Świata Czytników znajdują się tylko dwa ostatnie wpisy z promocjami – poprzednie znajdziesz w archiwum.
Święta Wielkiej Nocy czy Wielkanoc?
Rewolucja w języku - kim dawniej była kobieta?
W naszym języku wiele razy dochodziło do prawdziwej (r)ewolucji. Niektóre słowa podstępnie zmieniały swoje znaczenie. O jakie przypadki chodzi? Czy znacie inne przykłady? :)
Chleb pełen ziaren na zakwasie – zrób go sam
Zaskocz rodzinę na święta chlebem domowej roboty. Nasz przepis nie wymaga specjalistycznej wiedzy ani akcesoriów – wystarczą składniki, forma, piekarnik i odrobina cierpliwości.
Potencjalne cele ataków atomowych na terenie Polski
Podobno lepiej wiedzieć niż żyć w nieświadomości
Językowy komentarz do "Srebrnych Ust 2014"
ORLA PERĆ - WYPRAWA
Wyprawa w dwuosobowym składzie na ORLĄ PERĆ, czyli najtrudniejszy i najbardziej niebezpieczny szlak w Tatrach o długości 4160m.
Mała rewolucja w czytaniu?
Nie przesuwasz wzroku więc czytasz szybciej. Ciekawy patent na błyskawiczne czytanie dużych tekstów nawet na bardzo małych ekranach.
Jak mówić, żeby nas słuchali //z polskimi napisami
Czy kiedykolwiek mieliście poczucie, że gdy mówicie, nikt was nie słucha? Ekspert od dźwięku Julian Treasure rusza na ratunek! W tej prelekcji demonstruje on zasady skutecznego mówienia , od podręcznych ćwiczeń z głosem, po wskazówki dotyczące przemawiania z empatią.
Geek stabloidyzowany
fragment grafiki autorstwa Chelsea Osgood, całość tutaj. |
TRIGGER WARNING: Notka zawiera mnóstwo flame baitowego kontentu, głównie z racji tego, iż w trakcie jej pisania nie posiłkowałem się żadnymi miarodajnymi danymi, a jedynie własnymi luźnymi obserwacjami. Jest też sporo ogólników i generalnie poniższa notka nie musi odzwierciedlać prawdziwego stanu rzeczy - odzwierciedla jedynie percepcję autora.
Michał Radomił Wiśniewski nie ustaje w swoich wysiłkach wiodących do zostania najbardziej znienawidzoną jednostką w polskim fandomie fantastyki. Po niesławnym artykule o politycznym odczytywaniu polskiej fantasy z Pratchettem w tle bloger (a od niedawna i pisarz) publikuje notkę, w której otwarcie krytykuje atrofię intelektualną współczesnego fandomu - sytuację, w której środowiska geekowskie zarzuciły analityczny wgląd w ukochane dzieła na rzecz prostego, bezrefleksyjnego zachwytu nad festiwalem wybuchów, chwytliwych one-linerów, zafiksowania na punkcie memów i tak dalej. Tym, co powstrzymuje mnie przez uznaniem tezy MRW za narzekanie popkulturowego zgreda na tę współczesną geekową młodzież jest fakt, że moje obserwacje są na ogół zgodne z tym, co pisze Wiśniewski. My - my, geeki - naprawdę głupiejemy.
Ja nazywam ten proces whedonizacją popkultury - od nazwiska słynnego reżysera, scenarzysty i producenta popularnych filmów i seriali Jossa Whedona. Whedon - co przyznaję bez najmniejszych oporów - jest niesamowicie inteligentnym i bystrym twórcą, ponieważ wie, czego współczesny geek oczekuje od popkultury i mu to dostarcza, dzięki czemu taki Avengers, choć jest koszmarnym filmem, który wciąż bezskutecznie staram się wyprzeć z pamięci, stał się jednym z najbardziej dochodowych blockbusterów w historii kina. O tym, czemu Avengers to film nędzny, pisałem już w swojej nie-recenzji - to ekstremalnie głupi, pozbawiony oryginalności obraz pełen dłużyzn, obrażania inteligencji widza oraz ogłupiania i spłaszczania występujących w nim bohaterów. Ale to nieważne - współczesny geek nie wymaga od filmów, żeby były mądre, interesujące, oryginalne czy twórcze. Nie wymaga, żeby mówiły mu coś ciekawego o świecie, przepuszczały naszą rzeczywistość przez popkulturową soczewkę, zadawały pytania, na które nie ma prostych odpowiedzi. On wymaga gagów na tyle krótkich, by można z nich było wykroić gifset na tumblra, efektownych, hasłowych tekstów, reprodukowanych później w postaci podpisów do śmiesznych obrazków w Internecie, wartkiej akcji i… tyle wystarczy, żeby stworzyć kinowy hit, który odniesie sukces.
Piszę tu o filmach, ale równie dobrze można rozciągnąć tę tezę na całą popkulturę. Kiedy grałem w Deus Ex: Human Revolution, najbardziej bawiłem się obserwując fabularne paralele do ówczesnej sytuacji politycznej w prawdziwym świecie - gra, będąc komercyjnym produktem przeznaczonym dla masowego odbiorcy, potrafiła mimo wszystko przemycić w tle fabularnym pewien gorzki komentarz społeczny. Kiedy jednak czytałem blognotki o tej produkcji - wszyscy poza mną mieli to gdzieś. Jeszcze lepszym przykładem jest Portal 2. Gra jest chyba najzłośliwszą, najcięższą, najbardziej jadowitą satyrą na kapitalizm jaka istnieje w popkulturze. Ale to nieważne, bo mamy Wheatley’a, który jest taki fajny, ma takie śmieszne teksty i taki słodki brytyjski akcent! No jest i ma - pierwszy to przyznam, ale zatrzymywanie się na tym poziomie odbioru tej piekielnie inteligentnej, błyskotliwej gry jest dla mnie wyrazem jakiejś miałkości intelektualnej.
I nie zrozumcie mnie źle, ja doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, że nie każdy zawsze musi podchodzić do popkultury w analityczny sposób. Ale jeśli ktoś prowadzi bloga, pisze artykuły na portale, jest osobą świadomą popkulturowo, czyta komiksy, ogląda filmy i seriale i mieni się geekiem, a jednocześnie zatrzymuje się na tym najbardziej powierzchownym, nazwijmy to - pornograficznym poziomie odbioru popkultury… no, coś takiego w jakiś sposób mnie mierzi. Nie mam zamiaru nikogo tu piętnować, wywoływać do tablicy, ani nawet specjalnie piętnować tego podejścia - niech każdy fanuje tak, jak chce. Tym niemniej, gdy śledzę najpopularniejsze popkulturowe blogi, widzę notki przede wszystkim o tym dlaczego dany film/książka/komiks/serial jest fajny - ale nie dlatego, czemu jest ciekawy. To jest słabe.
MRW przywołuje w swojej notce Zygmunta Kałużyńskiego i Macieja Parowskiego - swoich mistrzów, którzy onegdaj wyznaczali standardy tego, jak się o popkulturze pisze i myśli. Ja pozwolę sobie przywołać swoich. Uczyłem się blogować od Cedro z bloga Reborn Story i ninedin z Legendum Est - to moi blogowi Tata i Mama, którym nigdy nie przestanę być wdzięczny za to, że nauczyli mnie krytycznego, analitycznego podejścia do popkultury. Tego, żeby szukać kolejnych poziomów interpretacji, zaglądać głębiej, interpretować odważniej. Każda interpretacja jest w jakiś sposób wartościowa, bo pokazuje jak dane dzieło odczytuje dana osoba - jak może być odczytywane przez kogoś, kto nie jest mną. Nie muszą to być w żadnym razie mądre, profesjonalne analizy tworzone przez socjologów, historyków sztuki i filologów (choć takie oczywiście mają olbrzymią wartość, przynajmniej dla mnie). Nie będą intuicyjne, niech będą pełne wątpliwości, niech nawet będą nietrafione - ale niech będą. Pisanie o tym, jaki film jest fajny, jakie kozackie teksty leciały, jakie fajne sceny akcji można było zobaczyć i jaki śliczny uśmiech ma ten czy inny aktor - to nie jest interpretowanie. To prosta rejestracja własnych zachowań w trakcie seansu. I super, można oczywiście i w taki sposób. Ale jeśli nie towarzyszy temu pogłębiona refleksja, to takie pisanie jest trochę bezsensowne i prowadzi donikąd.
To się da zauważyć w sytuacjach gdy w kinach pojawia się jakiś blockbuster. Na większości blogów o popkulturze (szczególnie na tych, których autorzy i autorki są zapraszani i zapraszane na konwenty w charakterze prelegentów) pisze się o nim mniej więcej to samo - trochę ładnie brzmiących ogólników, trochę pustego zachwytu albo równie pustej „krytyki”, z której na ogół niewiele wynika. ale za to są ładne, animowane gify pomiędzy akapitami. Czepiam się tych gifów strasznie, ale dla mnie są one symbolem takiego postgeekowskiego, jak to określa MRW, podejścia do popkultury. Ma cieszyć oka, błyszczeć i bawić. I tyle. Zamiast dyskusji na temat politycznych wątków w Captain America: Winter Soldier (notabene jednego z mądrzejszych i ciekawszych blockbusterów ostatnich lat) słitaśny Groot tańczący w doniczce z Guardians of the Galaxy.
Mamy więc ten stary geekizm, który oprócz zachwytu nad fabularną i estetyczną ornamentyką skupiał się także - przede wszystkim - na tym o czym dane dzieło mówi, a nie - w jaki sposób to robi. Z drugiej strony mamy natomiast ten nowy postgeekizm, który odpływa w trzepotanie rzęsami do nagiego torsu Benedicta Cumberbatcha i gagów Whedona, resztę mając w największym poważaniu, głębiej i ciekawiej o popkulturze pisząc tylko na niszowych blogaskach, których gospodarze generują jedną najwyżej notkę na miesiąc (Mama) albo sfrustrowani tym kuriozalnym status quo w ogóle porzucają blogowanie (Tata). Mam na ten temat opinię trochę bardziej stonowaną, niż Wiśniewski - żywię instynktowne przekonanie, że za tych starych dobrych czasów Kałużyńskiego i Parowskiego nie było aż tak znowu różowo. Mimo to z kontestacją MRW muszę się niestety zgodzić - wzorem mainstreamowych mediów (i właściwie wszystkiego innego) fandom dał się stablodyzować.
Małe kosmologiczne FAQ
Chcecie wiedzieć gdzie ddzie jest środek wszechświata? Lub gdzie wszechświat ma granicę? Tutaj znajdziecie odpowiedź na te i inne pytania
Czemu po ślubie boli głowa?
Reverse Engineer Apps Like a Pro with this Excellent Tutorial
Reverse engineering Android apps can sometimes prove to be difficult. Thankfully, this excellent tutorial has been written up to guide you through the entire process, including disassembling, modifying, rebuilding and signing APK files. The tutorial is aimed at Windows users, but should be fairly easy for others to catch on.
The post Reverse Engineer Apps Like a Pro with this Excellent Tutorial appeared first on xda-developers.
Jest związek między Bogiem a bogatym?
Baterie i ogniwa - [RS Elektronika] # 20
W kolejnym odcinku RS Elektronika zajmiemy się źródłami energii elektrycznej w postaci ogniw i baterii. Opiszemy poszczególne typy ogniw oraz baterii. Jeśli ...
Zanim zaśniesz, próbujesz jeszcze przeczytać cały internet? [ENG]
Dr. Dan Siegel tłumaczy, co dzieje się z naszym mózgiem kiedy przed snem wgapiamy się w ekrany cudów techniki.
Tworzymy mapkę sklepów i serwisów rowerowych w Rzeszowie - wpisujcie w komentarz...
http://rowery.rzeszow.pl/interaktywna-mapa/
Skąd wzięła się woda po kisielu?
Wywiad z Jackiem Dukajem: o czytnikach, przyszłości książki i „Starości aksolotla”
Co Jacek Dukaj sądzi o przyszłości czytania? Czego chciałby się dowiedzieć od swoich czytelników i jak powstawała „Starość aksolotla”?
Dzięki Allegro miałem okazję zadać parę pytań Jackowi Dukajowi. Nie jest to klasyczny wywiad, bo się nie spotkaliśmy, nie pytam też o twórczość, bo Świat Czytników nie jest portalem literackim – i uważam, że inni robią to znacznie lepiej. Ja chciałem spytać o rzeczy, które szczególnie interesują czytelników tego bloga, nawet jeśli twórczość Dukaja zaczną dopiero poznawać od „Starości aksolotla”.
Kilka dni temu pisałem o nowej powieści Dukaja, jako o największej premierze e-bookowej tego roku. I teraz to się potwierdza – podsumowałem właśnie trwające i zakończone oferty z Allegro, wychodzi, że przez kilka dni powieść (samą lub w pakiecie z minibookiem) nabyło już ponad 6 tysięcy osób!
Warto – jako uzupełnienie – posłuchać zapisu spotkania w Klubie Trójki, gdzie Jerzy Sosnowski wyciągnął z autora sporo na temat ostatniej powieści, jednocześnie za dużo nie zdradzając dla tych, którzy jeszcze nie przeczytali…
Tymczasem zapraszam do lektury.
Ile z ostatnich dziesięciu powieści przeczytałeś w formie elektronicznej? I co decyduje o tym, że wybierasz e-booka?
Akurat jestem w cugu ebookowym, bo ściągnąłem sobie na Kindla z amazonu m. in. całego Conrada (30 tytułów w cenie zero dolarów i zero centów), „The Complete Sherlock Holmes Collection” i zaraziłem się Boschem Connelly’ego przez amazonowy serial. Więc na pewno byłaby to większość.
Ale normalnie trudno to policzyć, bo czytam po kilka książek równolegle, nadto niektóre „hybrydowo”, tzn. i na papierze, i na Kindlu (np. ostatnią Tokarczuk). Gorzej jest z non-fiction, bo to ostatnio są zazwyczaj starocie o historii Jerozolimy czy literaturze PRLowskiej, których nie ma w ebookach.
W ostatnim artykule dla „Książek” twierdzisz, że „Wielu użytkowników kindla paperwhite uważa, że czytnik ten osiągnął rodzaj entelechii: dalsze ulepszenia nie są już konieczne.” Ja się właściwie z tym zgadzam – choć bardziej na zasadzie, że dzisiejsze czytniki są „good enough”, mają wszystko, czego potrzeba, aby czytać. A jakie jest Twoje zdanie na ten temat? Czy jest jakaś funkcja, której byś po swoim czytniku jeszcze oczekiwał?
Funkcji myślę, że jest już za dużo (wywaliłbym wyjście na Goodreads). Do podciągnięcia są technikalia: życie baterii, waga, ustawienia czcionek itp.
Ale zdaję sobie sprawę, że mam dość specyficzne spojrzenie na ergonomię e-czytników. Sztuka skupienia się na tekście IMO niekoniecznie musi iść w parze z wygodą użytkowania czytnika.
Odpowiadając już bardziej anegdotycznie, to z punktu widzenia autorów przydatna byłaby funkcja certyfikująca i szyfrująca autografy – tak, że złożony na dotykowym ekranie podpis byłby na twardo przypinany do pliku i do urządzenia, zapewniając unikalność równą podpisowi na papierze.
Teraz są czytniki, tablety, no i coraz bardziej przerośnięte smartfony. Na czym według Ciebie będziemy czytali za dziesięć lat?
Nie będzie żadnych „my”, zróżnicowanie zwyczajów czytelniczych będzie się tylko powiększać.
Na pewno pozostanie w użyciu papier, i na pewno jeszcze szerzej rozpleni się wielomarkowe potomstwo smartfonów i tabletów.
Nie znam odpowiedzi na kluczowe pytanie, a mianowicie czy już wtedy pojawią się praktyczne gadżety codziennego użytku nakładające na real aplikacje w augmented reality. To trudne do przewidzenia, bo zależy mniej od technologii (ta właściwie już jest), a bardziej od trendów społecznych, mód, lifestyle’u, kalkulacji biznesowych. A gdy AR upowszechni się jak dziś telefony komórkowe, przejmie funkcje większości hardware’u do czytania, grania, oglądania filmów, przeglądania sieci itp.
Obawiam się, że wówczas przeciętny człowiek nie będzie już mentalnie zdolny do wejścia w głęboką narrację tekstową. To oczywiście nie oznacza „śmierci książki” jak lubią ją przedstawiać gazetowi publicyści – jako zerojedynkowe przejście, po którym papier magicznie znika ze świata – lecz oznacza jej dalszą eliterazycję, zamknięcie w niszy rozmiarów np. niszy awangardowej muzyki współczesnej.
Uogólnię poprzednie pytanie. O Lemie mówi się, że w „Powrocie z gwiazd” przepowiedział istnienie e-booków i audiobooków. Czy jest jakaś nowsza literacka wizja książki przyszłości, która do Ciebie przemawia?
Jeśli trzymamy się przekazu tekstowego, to pozostał już tylko jeden krok do wykonania: bezpośrednia implantacja tekstu w myśli, czyli imprinting neuralny. Innymi słowy, przyswajanie książki z pominięciem etapu czytania, wzrokowego czy słuchowego. Pewnie ktoś to już gdzieś opisał (uścisk ręki prezesa dla człowieka, który wskaże tytuł i autora).
Natomiast jeśli mówimy także o adaptacjach tekstu na inne formy, to obecnie wyraźnie widać, jak rzeka literatury przeskakuje w koryto seriali, w długą formę telewizyjną przeznaczoną dla dorosłego odbiorcy. Wszelako wielkim atutem literatury tekstowej bardzo długo pozostanie niski, przyzerowy koszt jej produkcji.
Spisanie opowieści jest pierwszym etapem produkcji każdego dzieła sztuki narracyjnej.
Parę lat temu w wywiadzie dla Esensji powiedziałeś, że „najgorszym błędem byłoby ugięcie się pod jakimikolwiek oczekiwaniami czytelniczymi”. Bo ludzie mają jakąś ulubioną wersję Dukaja, powiedzmy z „Perfekcyjnej niedoskonałości” i chcieliby kontynuacji, jeśli nie fabuły, to formy albo stylu.
Ale czy są takie informacje zwrotne od czytelników, nie będące koniecznie życzeniami, które akurat Ci się przydają w pracy? A jak wiemy, producenci urządzeń i programów do czytania zbierają dane o sposobie czytania. Czego o czytelnictwie swoich książek chciałbyś się dowiedzieć?
Próg zrozumienia tekstu. To podstawowa rzecz, jaką sprawdzam na etapie proofreadingu; także „Aksolotla” testowaliśmy pod tym kątem.
To bardzo istotnie rozróżnienie: nie kierować się oczekiwaniami czytelniczymi, nie zaglądać w trendometry i listy bestsellerów przed przystąpieniem do pisania, nie „podglądać” czytelników poprzez ebooki; natomiast kiedy już wypowiesz w tekście, co chciałeś wypowiedzieć, konieczna jest jego weryfikacja przez ludzi, którzy nie mają w głowie tego wszystkiego, co masz ty i co „nakładasz” na tekst choćby podświadomie. Np. sprawdzaliśmy oczywistość poszczególnych terminów „rozszerzanych” w warstwie przypisów.
Rzecz jasna, to też ostatecznie sprowadza się do autorskiej decyzji: gdzie zakreślić tę granicę, linię kompromisu. Zakładamy, że każdy autor pragnie być zrozumiany, dotrzeć ze swym przekazem do odbiorcy – ale część odbiorców tak różni się od niego swoją wrażliwością i/lub wiedzą, że aby nawiązać z nimi kontakt, autor musiałby de facto udawać kogoś innego niż jest, pisać fałszem, „zaprzeć” się siebie.
Dlatego uważam te narzędzia do coraz ściślejszego badania gustów konsumentów, w tym konsumentów kultury, za zagrożenie dla indywidualnej kreatywności. I nie chodzi mi jedynie o mechanizmy biznesowe, o racjonalizację samego procesu twórczego – lecz o przemożny wpływ podświadomy, jaki wywiera taka wiedza na twórcę. Niezmiernie trudno obronić się przed rodzajem heglowskiego ukąszenia przez „konieczność rynkową”. Ogromna większość najsłynniejszych artystów w dziejach ludzkości była autorytarnymi obsesjonatami na granicy chorobliwej manii: musieli być tacy, żeby mieć siłę przeć przeciwko wszystkim ówczesnym trendom, badaniom focusowym i analizom rynku.
„Starość aksolotla” ma formę literatury warstwowej. Czy którąś ze swoich poprzednich powieści napisałbyś inaczej, wiedząc że część treści możesz przenieść do innej warstwy, choćby do przypisów?
Możliwości literatury warstwowej dopiero zaczynamy rozpoznawać. Pytanie, czy będziemy mieli wystarczająco wiele czasu, by dobrze rozwinąć tę formę artystyczną, zanim znowu zmienią się warunki technologiczne i przyzwyczajenia czytelnicze. Mam tu swoje wątpliwości.
Bo samego „Aksolotla” wcale nie pisałem pod „ebooka plus”. Historia wygląda tak: w 2013 Allegro zwróciło się z zapytaniem o możliwość napisania opowiadania do serii planowanej jako polskie Kindle Singles. Pomyślałem, że to fajna okazja, by zrobić dla odmiany coś klasycznie SFowego. Tekst oddałem do wydania w styczniu 2014. Ale wtedy zaczęły się zmieniać w Allegro koncepcje biznesowe e-kultury, a wraz z tymi zmianami rosła obudowa promocyjna i rola tego projektu. Wkrótce zadaliśmy więc sobie pytanie: skoro już poświęciliśmy tyle czasu, pracy i pieniędzy, czemu nie pójść dalej i nie wykorzystać kolejnych specyficznie ebookowych możliwości? Tak że owa forma „więcej niż książki” powstawała na naszych oczach, rozpoznawaliśmy możliwości hardware’u i software’u w trakcie pracy.
Mieliśmy znacznie więcej pomysłów, niż ostatecznie udało się zaimplementować. Jedną z rzeczy, które najtrudniej mi odżałować, jest wewnątrzfabularna personalizacja każdego egzemplarza ebooka: wpisałem w historię Grzesia po Zagładzie moment, w którym wygugluje on także śmierć czytelnika. Tzn. zewnętrzny program wkłada w to miejsce nick lub imię i nazwisko osoby, która zakupiła danego ebooka na Allegro. Czytasz – i wtem znajdujesz de facto swój własny nekrolog. (Za chwilę moglibyśmy tak włożyć w opowieść cały twój życiorys zassany z Google’a czy Facebooka).
Inny feature, z którego musieliśmy zrezygnować, to zróżnicowanie warstw nakładek tekstowych. W tej chwili jest tylko jedna warstwa przypisów, nie da się np. oznaczyć w tekście linkowanych wyrazów różnymi kolorami. To uniemożliwiło pełne przeniesienie infodumpów do warstwy pozafabularnej. A spośród wszystkich bajerów ebookowych ten uważam za jedyny naprawdę wspomagający samą literaturę, bo uwalniający science fiction od przekleństwa konieczności wykładów, wyjaśnień, definicji łamiących narrację i klimat fabuły. Zamiast męczyć się nad możliwie nie rażącym czytelnika sposobem „wklejenia” ich w opowieść – eksportujesz je do warstwy wyżej, nie jako encyklopedyczną notkę, ale kontynuację (odnogę) narracji podstawowej. Ale gdybyśmy zrobili to w jednej warstwie z innymi nakładkami, czytelnik musiałby sprawdzać wszystkie odniesienia po kolei, nie wiedząc, które zawierają te głębsze informacje, istotne dla zrozumienia świata i historii, a które stanowią ornament, wartość dodaną.
Można powiedzieć, że zrobiliśmy ebooka i dopiero nabyliśmy wiedzę, jak zrobić ebooka. Mimo wszystko mam nadzieję, że to tylko początek, że pokonaliśmy najtrudniejsze pierwsze przeszkody i wskazaliśmy kierunek natarcia, a teraz pójdzie już łatwiej i szybciej.
Tyle Jacek Dukaj, któremu bardzo dziękuję za poświęcenie mi czasu.
A teraz zapraszam do komentarzy. :-) Myślałem kiedyś sporo nad momentem, gdy czytniki będą nam niepotrzebne, bo wszystko załatwi ta rozszerzona rzeczywistość, albo rzutowanie tekstu na siatkówkę oka. Na razie Google Glass się nie przyjął, ale co będzie za dziesięć lat z jego następcami?
Czytaj dalej:
- The Economist pisze o przyszłości książki i… znów wieszczy koniec czytników
- „Starość aksolotla” – nowa powieść Jacka Dukaja. Tylko w e-booku i tylko w Allegro!
- Mój dziewiąty artykuł na Lubimy Czytać: jak przekonać „miłośników papieru”?
- Mój drugi artykuł na Lubimy Czytać: co trzeba wiedzieć o e-bookach
- Jacek Dukaj o e-bookach, czytaniu warstwowym i nowej powieści
- Start platformy Allegro – trzy księgarnie, 50 tysięcy ofert, mocne promocje
Kolejne produkty w super niskich cenach! Zimę mamy już za sobą , więc czas zmien...
Zimę mamy już za sobą , więc czas zmienić obuwie na trochę "lżejsze" :)
Oferujemy Państwu:
-Buty turystyczne damskie i męskie Arpenaz 50 idealne na kilkugodzinne wędrówki po równinach, na suche dni , po łatwym terenie z systemem amortyzacji na pięcie co zapewnia większy komfort i trwałość. CENA: 59, 99 zł.
-Buty Crossport przeznaczone do chodu sportowego z podeszwą środkową z pianki EVA i systemem amortyzacyjnym CS pochłaniającym wstrząsy. CENA poprzednia : 99, 99 zł,
ALE JUŻ TERAZ ZA JEDYNE 59,99 ZŁ.
ZAPRASZAMY :)